Feeds:
Wpisy
Komentarze

ROZDZIAŁ PIERWSZY

1. Ulewny, rzęsisty deszcz padał już od miesiąca i zamieniał brunatne wzgórza prowincji Qin w grzęzawisko lepkiego błota, trawy i chwastów. Odsłaniał korzenie krzewów dzikiego bzu i żurawiny, wypłukiwał mniejsze kamienie i kawałki skał, a wielkie głazy podmywał, aż zaczynały wolno osuwać się i toczyć w dół. Porywisty wiatr poruszał miarowo łodygami i rzadkimi liśćmi bambusów, naginał topole, brzozy i dzikie grusze, powodował nieustanne falowanie rozrosłych ponad miarę traw i dzikiego ryżu. Świat przyoblekł się w kontrastowe tonacje szarości, brązu i czerni, a lecące wciąż z nieba strugi powodowały, że wszystko zdawało się rozmywać, roztapiać w smutku i beznadziei, ledwie na chwilę przyoblekać się w jaśniejsze światło i znowu popadać w burość, siność, brudny błękit i ultramarynę, gdzieniegdzie tylko złamaną srebrem lub bielą. Gdzieś daleko słychać było krzyk sępów, kołujących nad górami i wypatrujących przeczuwanej zdobyczy. Ulewa raz wzmagała się, raz cichła, ale wciąż rosiła się na gałęziach drzew morwowych i pośród gęstwin kolczastych krzewów. Górskie ścieżki szybko zanikły, koleiny w glinianych drogach rozpłynęły się i nawet świeże ślady końskich kopyt gwardii egzekutora cesarskiego traciły swoje kształty i wypełniały się czarną i żółtawą wodą. W taką pogodę ludzie siedzieli w niewielkich chatach, grzali się przy ogniskach, jedli ceremonialnie ostatnie miseczki ryżu i pili gorącą, zieloną herbatę. Wilgoć przenikała do środka domostw, a z nią wlatywał dotkliwy chłód i wiatr, jakby nad wsiami i samotnymi chatynkami, ogrodzonymi glinianym murem podwórkami, stał ogromny, czarny smok i ział dookoła zmrażającym wszystko oddechem.

Sześcioosobowa rodzina Yao Minga klęczała przed domem, w grząskim, brązowo-żółtym błocie, tuż przy starej gruszy, na której w tym roku nie pojawiły się owoce. Ojciec uznał to za zły znak, ale jego żona śmiała się z tych przepowiedni i chodziła z córkami na pobliskie wzgórza, by patrzeć jak na brzegach jeziora defilują dostojnie żurawie i czaple. Teraz wszyscy płakali, ojciec wznosił błagalnie ręce ku górze, matka pochylała się nad kałużą, w której widać było jej czarne odbicie, dwie pięcioletnie bliźniaczki trzymały się za ręce, drżały wstrząsane dreszczami i chlipały leciutko, a dziesięcioletni i dwunastoletni synowie, zrezygnowani i przybici, jęczeli żałośnie i kątem oczu przyglądali się cesarskiemu poborcy i żołnierzom, którzy rozmawiali o czymś przy koniach i żywo gestykulowali, wskazując na wieśniaków. Zza muru wyglądało wielu ciekawskich, chłopcy wspinali się na drzewa, a dziewczynki wchodziły na sterty chrustu i dachy komórek, w bramie stało też wielu sąsiadów i gapiów z wioski. Jeden z żołnierzy, o nazwisku Lou Lin, odłączył się od pozostałych i podszedł do klęczących. Wyciągnął zakrzywiony miecz, chwycił za czarne włosy żonę, a wprawnym cięciem przeciął ciała dziewczynek na wysokości ramion. Cztery części drgającego mięsa spadły na ziemię, ręce powyginały się i rozłożyły na wszystkie strony, uwolniona krew poleciała do przodu jakby nią ktoś chlusnął z wiadra. Krzyki na zewnątrz domostwa i lament zrozpaczonej matki wybuchły z taką siłą, że nie można było ich słuchać. Lou Lin nie czekał więc dłużej i równie szybko ściął głowy chłopcom, a te spadły i potoczyły się z niewielkiego pagórka na środek placyku. W zagłębieniach w glinie i w dołkach po ludzkich śladach pojawiało się coraz więcej jaskrawo czerwonej krwi. Teraz żołnierz stanął przy ojcu rodziny, krzyczał i gestykulował, a w końcu znienacka śmignął mieczem i ściął głowę klęczącej przy nim kobiecie. Krew ochlapała Yao Minga, który poczuł jej smak i zapach, wzmocniony przez wilgoć i wiatr. Przymknął powieki i z rezygnacją czekał na koniec swojego życia. Ale żołnierz uderzył go tylko silnie rękojeścią w nos, wybił kilka zębów, a potem flegmatycznie otarł zakrwawione ostrze o ciało kobiety i korpus jednego z synów. Następnie, patrząc dumnie w jeden punkt, gdzieś daleko, nad wzgórzami, wolnym krokiem podszedł do konia, wskoczył na ozdobne siodło, i już po paru chwilach pędził wraz ze swoim dowódcą, poborcą Wangiem, w kierunku innego, dalekiego domostwa.

Yao Ming czuł smak krwi w ustach, stale klęczał zdrętwiały i osowiały z przerażenia, ale nie miał siły się ruszyć. W końcu uniósł się na sztywnych nogach, spojrzał na zamordowane dzieci i żonę, uniósł wzrok ku rozchodzącym się ludziom i powlókł się do domu. Wyciągnął gruby sznur z odrapanej, drewnianej skrzyni, zrobił pętlę, po czym przerzucił linę przez wystającą z muru belkę. Tak, z trudem i niezgrabnie, manipulował nią, by zaczepiła się mocno, a potem z niemałym trudem, chwiejąc się i kaszląc, wszedł na trzeszczącą skrzynię, założył pętlę na szyję, zacisnął ją i bez wahania odepchnął nogami podporę. Chwilę drżał w powietrzu, machał rękoma i nogami, ale szybko oznaki życia ustały. Deszcz bębnił o dach, wlewał się żółto-czerwonym strumieniem przez uchylone drzwi, niesiony przez wiatr, zacinał ostro, a wodne kaskady to wznosiły się, to opadały, jak wielkie stado szpaków, które gwałtownie zmienia kierunki lotu. Na pustym podwórku nie było już nikogo i sępy ośmielone zaczęły krążyć coraz niżej i niżej, aż wreszcie spadły z wrzaskiem na części ludzkich ciał i zaczęły swoją ucztę. Największe ptaki chwyciły głowy i części ramion dziewczynek i uniosły się z nimi w powietrze. Szerokie zamachy skrzydeł i latające na wszystkie strony niewielkie rączki, powodowały, że ścierwojady wyglądały teraz jak czarne flagi, bez drzewców, powiewające pośród szarych i granatowych przestrzeni. Inne, mniejsze ptaki zaczęły rozrywać ciała chłopców i kobiety, a zauważywszy leżące niedaleko głowy, także je porwały i poleciały w dal. Pożeranie ciał trwałaby dalej, gdyby nagle, na podwórze, nie wsunął się powoli cień mężczyzny w słomkowym, szpiczastym kapeluszu. Ptaki natychmiast to zauważyły i z wrzaskiem wzbiły się w powietrze. Sąsiad Yao Minga, myśląc, że się przyda, dopomoże w trudnych chwilach, przyszedł oddać ostatnią posługę jego rodzinie. Wolniutko, ostrożnie przesuwał się przy murze, aż znalazł się naprzeciwko otwartych drzwi. Wszedł do środka, rozejrzał się, a kiedy oczy przyzwyczaiły mu się do półmroku, krzyknął z przestrachem, gdy zauważył ciało zawieszone na linie. Natychmiast podbiegł do sąsiada, chwycił go wpół, ale zaraz zorientował się, że nic już nie da się zrobić. Opuścił zatem trupa, który gwałtownie zakołysał się w powietrzu. Jeszcze raz rozejrzał się dookoła i zaczął zbierać, do uniesionej koszuli, drewniane talerzyki i czajniczek do parzenia herbaty, pałeczki do ryżu i kamienne zabawki, przedstawiające zwierzęta. Zgarnął co się dało, a potem obładowany, szybko wyskoczył na deszcz i uciekł poza bramę. W chacie Yao Minga zaległa grobowa cisza, przerywana tylko okrzykami sępów, które znowu zaczęły lądować przed domem i popiskiwaniem szczurów, ośmielonych ciszą, wychodzących z zakamarków, stających na tylnych łapach i próbujących dosięgnąć trupa, bujającego się lekko w mroku i połyskującego złowieszczo przekrwionymi białkami oczu.

2. Czao wracała z gór, gdzie wydoiła kozy i dokładnie oczyściła niewielką zagrodę dla zwierząt. Nie lubiła siąpiącego deszczu, ale musiała wykonać swoją codzienną pracę, bo każdy w jej rodzinie miał jakieś obowiązki. Wczesnym rankiem pięła się ścieżką po stromych zboczach i docierała do niewielkiej polany, gdzie pasły się dwie owce, trzy kozy i biały jak. To było ogromne bogactwo, ale Tang, jej ojciec był jednym z najzamożniejszych ludzi we wsi, dobrze żyjącym z sąsiadami, z bezwzględnymi poborcami podatków, groźnymi żołnierzami i cesarskimi urzędnikami. Nigdy niczego nie zatajał, dawał więcej, niż musiał, nigdy nie zalegał z opłatami, a na stole dziesięcioosobowej rodziny nie brakowało ryżu, koziego i owczego sera, mleka i owoców, a zdarzały się też obfitsze posiłki, z mięsem i gotowaną rybą. Czao bardzo kochała swojego ojca, który był dość wysoki, miał równe białe zęby, kruczoczarne, dziwnie puszyste włosy. Największym uczuciem darzyła jednak matkę i dziewięcioro rodzeństwa, cztery siostry i trzech braci, spośród których najwięcej czasu spędzała z najmniejszym i najzabawniejszym, zaledwie trzyletnim Luo. Śmiech często gościł w dużym domu Tanga, a gdy gospodarz siadał na ławce, na ogrodzonym glinianym murem podwórku i zaczynał grać na èrhú, zbiegało się wiele dzieci ze wsi i wielu dorosłych zatrzymywało się, by wysłuchać nowych utworów, skomponowanych ostatnio przez niego. Szesnastoletnia Czao często wtedy podśpiewywała, a że miała krystalicznie czysty głos, pieśń niosła się daleko, obijała się o wzgórza, docierała do pól ryżowych na tarasach, a nawet biegła ku odległej rzece, gdzie w łodziach siedzieli rybacy. Iluż młodzieńców prostowało się wtedy na polach, iluż odsłaniało w uśmiechu lśniące zęby? Ale któż nie chciałby takiej żony, któż nie śnił o pięknych ustach i dłoniach tej młodej kobiety, któż nie marzył o nocach spędzonych z nią, o cudownej gładkości skóry, o włosach czarnych jak węgiel i oczach tajemniczych, zawsze przysłoniętych mgiełką długich rzęs. Wszystkie dzieci Tanga były bardzo urodziwe, bo połączyła się w nich uroda gospodarza i jego żony Li, niegdyś także bardzo pożądanej przez młodzieńców i często pojawiającej się w opowieściach przy ogniskach, na targach i podczas niewielkich męskich zgromadzeń, jako synonim piękna i delikatności. Czao cieszyła się, że wraca do ukochanego domu ze świeżym kozim mlekiem, miała też nadzieję, że przechodząc koło lepianki starego kowala, zobaczy jego najmłodszego syna Aia, w którym była nieszczęśliwie zakochana. Bała się powiedzieć ojcu o nim, bo był bardzo ubogi, a jedynym jego bogactwem była młodzieńcza uroda i piękna budowa ciała, wyćwiczonego podczas ciężkich prac kowalskich, zahartowanego podczas mrozu i w skwarnym upale.

Czao dochodziła już do rodzinnego podwórka i nagle dreszcz przerażenia przeszył jej świadomość. Usłyszała coś jakby rozpaczliwy krzyk najmniejszego brata i zaraz po nim spotęgowane przez echo rżenie koni. Zdziwiło ją też, że ptaki nie śpiewają, nie słychać głosów ludzkich w osadzie i nawet hałaśliwe psy umilkły – wszędzie panowała martwa, spowijająca wszystko cisza. Deszcz zacinał coraz mocniej, na niebie krążyły sępy i wielki bielik, co nie wróżyło niczego dobrego. Nie wiedziała dlaczego, ale czuła drętwienie skóry, ściśnięcie gardła w przełyku i jakieś groźne, nieznane dotąd irracjonalne przerażenie. Weszła z impetem na podwórze i natychmiast się zatrzymała, bo zobaczyła cztery konie, spośród których jednego zaprzężono do rodzinnego wozu. Krzątało się przy nim trzech żołnierzy, pakując worki z ryżem, suszone mięso oraz dzbany z miodem i mlekiem. Czao skręciła w bok i zobaczyła coś, co było najstraszniejszym obrazem w jej życiu. Na drewnianych żerdziach, okalających niewielki ogródek warzywny, zatknięte były zmasakrowane głowy jej ojca i matki, a na ziemi leżały ich martwe korpusy oraz ciała wszystkich sióstr i braci. Ogromna kałuża krwi wezbrała przed nimi i był to ostatni widok, jaki dotarł do umysłu Czao, zanim padła zemdlona. Jeszcze tylko gdzieś z dali, jakby z innego świata dotarły do niej wynaturzone, jakby wypowiadane w zwolnionym tempie słowa:

– Jeszcze jedna… Co z nią zrobić, panie Wang? Zobacz jaka ładna…

Poborca i jego banda, egzekwując karę za niezapłacony podatek Yao Minga, skorzystali z okazji i napadli na domostwo bogatego Tanga. Szybko i sprawnie zabili rodzinę, a głowy matki i ojca, zatknęli na ogrodowych drągach. Każdy z nich zabił dwie, trzy osoby, więc morderstwa trwały ledwie chwilę, a najwięcej kłopotu było z maluchem, który sprytnie uciekał i próbował omijać oprawców. W końcu go jednak złapali, przebili mieczem brzuch i chłopiec wrzasnął z przerażenia. Zabójca rzucił jego drgające konwulsyjnie ciało na resztę zwłok i poszedł rabować domowe mienie. Wang nie wiedział, że gliniany mur miał sporej wielkości dziurę, przez którą wlatywały czasami szczygły i sikorki, a teraz lśniły w niej czarne oczy starszego syna kowala, który chciał popatrzeć na wracającą Czao, a stał się mimowolnym świadkiem zbrodni. Zobaczył też, że po grabieży i spakowaniu łupów, Wang podszedł z dwoma żołnierzami do leżącej dziewczyny i wyciągnął z pochwy miecz. Już miał uderzyć z ogromną siła w jej szyję, gdy zatrzymał ostrze w połowie ruchu. Serce Aia stanęło na chwilę i poczuł, że włosy unoszą mu się na głowie, a zimny pot zlał całe jego ciało. Poborca przyklęknął przy dziewczynie, odgarnął jej długie włosy z czoła i cmoknął z zadowolenia. Dawno nie widział tak pięknej istoty i natychmiast zapragnął ją posiąść, ale inna myśl przemknęła mu też przez głowę. Kazał położyć Czao na wozie i szybko wskoczył na konia. Nie wiedział, że w ten sposób ocalił życie, bo Ai wspiął się już na mur i zza wysokiej morwy celował strzałą z łuku w jego szyję. Gdy jeźdźcy oddalali się, powoli zwolnił cięciwę i patrzył przez łzy na coraz mniejszy i mniejszy wóz. Wiedział, co musi zrobić, więc zeskoczył z mokrej gałęzi na grząską ziemię i pobiegł szybko do ojca. Na ciało dziewczyny spadały krople deszczu, ale nie cuciły jej, leżała jak martwa w potokach potężniejącej stale ulewy.

Czao widziała we śnie wielka wodę zbliżającą się do niej. Wskoczyła szybko na skałę i spostrzegła, że potężne fale uderzają o wzgórza, ale to już nie była woda, tylko rzadka, jaskrawa krew. Na innym głazie stał cesarz, wielki jak topola i krzyczał do niej:

– Jeśli będziesz pokorna i posłuszna, pozwolę ci opanować potop!

Czao uniosła się w górę jak ptak i skoczyła na coś, co wydawało jej się wielkim kamieniem, śmiało przeciwstawiającym się odmętom. Stanęła na nim lekko, jak lądują ptaki i poczuła od razu ruch głazu. Okazało się, że był to wielki żółw, który wysunął głowę z pancerza, odezwał się do niej ludzkim głosem i zapewnił, że jej pomoże. Nagle pojawiła się nad nimi sowa i huknęła głośno:

– Musisz sięgnąć po cudowną grudkę ziemi i zbudować wielka tamę, która zatrzyma napierające wody.

Żółw kiwnął potakująco głową i skierował się na zachód. Czao usiadła na jego skorupie i patrzyła jak pomarańczowa kula słońca opada za horyzont. W końcu dopłynęli do wielkiej wyspy, na której siedziały stada żurawi i kormoranów, a na samym szczycie wzniesienia stał kozioł górski. Czao nabrała ziemi w niewielką dłoń i z powrotem weszła na skorupę. Ruszyli przez gęstniejąca ciemność na północ, skąd napływały potoki krwawej wody i dziewczyna zasnęła raz jeszcze, tym razem we śnie. Wszystko trwało jak jedno mgnienie powiek, bo zaraz się obudziła i spostrzegła słońce tronujące wysoko na niebie. Dopływali do półwyspu, z którego widać było inny półwysep, po drugiej stronie wielkiej wody. Stanęła na gruncie, podeszła do najdalej wysuniętego punktu ziemi i zanurzyła cudowną grudkę w cieczy. Ta natychmiast zaczęła się rozrastać, ogromnieć i już po paru chwilach stała się potężna jak dom, a potem jeszcze większa i większa. Wody napierały, ale ona tamowała przepływ i w końcu całkowicie zamknęła dostęp na południe. Rosła jednak dalej i stawała się wielką górą, z której wypiętrzały się szybko kolejne szczyty, łąki, zbocza. Sowa pokiwała głową i odleciała w dal, żółw zsunął się do wody i odpłynął, a Czao czuła się zdruzgotana, przybita, jakby z jej ciała wypłynęła cała energia, którą cudowna grudka spożytkowała na zatrzymanie potopu. Gdzieś z daleka dochodził do niej jakiś głos i powoli zaczynała się budzić z omdlenia. Zobaczyła nad sobą niewyraźne kształty starej kobiety, która obmywała jej twarz i nagie ciało. Chciała zerwać się i biec, ale kobieta delikatnie ją przytrzymała i dalej wycierała skórę mokrą szmatą. Czao rozejrzał się dookoła i stwierdziła, że jest w jakimś bogatym domu, a obok niej siedzi służąca, myjąca ją, a potem namaszczająca ciało wonnymi olejkami. W tej samej chwili przypomniała się jej zbrodnia na domowym podwórku i straszny ból głowy spowodował, że raz jeszcze straciła świadomość.

3. Deszcz na chwilę przestał padać i na niebie, pomiędzy szarymi chmurami zaczęło nieśmiało prześwitywać słońce. Zielonkawe dudki, umykały spłoszone przed szybko podążającym do przodu Aiem. Przelatywały z gałęzi na gałąź i wzbijały się coraz wyżej, ku koronom drzew. Miały też nieco rdzawych piór, małych czarnych plamek i dzioby, ostro zakrzywione w dół. Młodzieniec szedł szybko i momentami podbiegał, co powodowało szczególne zaniepokojenie w ptasim świecie. Także trzy sroki odleciały w dal z wyniosłych topól, a tylko sikorki i zięby chwiały się na gałęziach, obracając głowy we wszystkich kierunkach i sondując czy zagrożenie jest realne. Właśnie skręcił w wąski zaułek i pokonawszy go, wszedł na główną drogę, prowadzącą przez wieś. Zwolnił trochę, bo zobaczył pojedynczych ludzi, kierujących się to tu, to tam. Najbliżej stał kulawy Dong, który, gdy zobaczył Aia, skinął na niego ręką i przywołał do siebie.

– Słyszałeś o tym, że poborca wymordował rodzinę Yao Minga? – spytał patrząc w oczy mężczyzny.

– Ich też..? Jego ludzie zabili również rodzinę Tanga, a jego najstarszą córkę, Czao, uprowadzili…

Dong złapał się za głowę, zaszlochał dramatycznie i zaraz pobiegł, kuśtykając, powłócząc lewą nogą, w kierunku niewielkiej grupki wieśniaków. Młodzieniec ruszył żwawym truchtem w kierunku, stojącej nieco na uboczu kuźni i znowu spłoszył trzy dudki, zawieszone na gałęziach pobliskiej wierzby. Odprowadzał je wzrokiem, ale myślami wciąż był przy ukochanej Czao. Martwił się, bo wiedział, że każda chwila w domostwie Wanga jest dla niej wielkim zagrożeniem.

Wszedł do domu i nie zastał w nim starego ojca, więc skierował się do kuźni, gdzie natknął się na niego. Właśnie, wraz z młodszym bratem Aia, uderzał młotem w rozpalony do czerwoności sierp. Jedno spojrzenie starca i nieznaczny ruch głową przybysza starczyły, by kowal odłożył narzędzia, szepnął coś do ucha pracującemu z nim synowi i podszedł do Aia. Ich świat pełen był tajemnic, dziwnych spotkań i skrywanych wypraw w góry i rozumieli się prawie bez słów. Słuchał w skupieniu, a jego czoło zmarszczyło się groźnie. Raz po raz wciągał głęboko powietrze. Z oczu, mimowolnie, popłynęły mu łzy i oparł drżącą rękę na ramieniu syna. Przyjaźnił się z obiema rodzinami i bywał częstym gościem w ich domach, słuchał relacji i przed oczyma miał malutkie dzieci, teraz już martwe, tak bezlitośnie zamordowane dla niewielkiego zysku.

– Ojcze proszę o pozwolenie wstąpienia na moją drogę…! – powiedział rozpalony Ai i ukląkł przed rodzicem.

– Synu, dobrze wiesz, że każdy z nas ma swoją najważniejszą drogę… Pamiętaj co powiedział nasz Mistrz: Aż do śmierci żyj zgodnie z wolą niebios. Kiedy wszystko pod słońcem dzieje się zgodnie z wolą niebios, bądź widoczny. Kiedy niezgodnie, bądź ukryty…

– Przygotowywałeś mnie tyle lat, a ja nie rozumiałem o co ci chodzi… Teraz wiem, że świat jest zły i okrutny, a ty chciałeś mnie przed nim ocalić. Nie mogę jednak być dalej przy tobie, bo muszę ratować tę, którą kocham…

– Wiem synu i daję ci moje ojcowskie przyzwolenie – powiedział starzec i położył otwarte dłonie na głowie Aia.

Mężczyzna objął chude nogi rodzica i zamknął oczy. Zobaczył w ciemnościach łkającą Czao i okrutną zbrodnię na jej podwórku. Krew wrzała w nim i całe ciało zdawało się płonąć. Wstał i spojrzał w czarne oczy ojca. Ten pokiwał przyzwalająco głową i powiedział:

– Mędrzec też mówi: Gdy zostaniesz wysłany z misją, działaj z poczuciem przyzwoitości… Wiem jednak, że będziesz musiał przelać chińską krew… Uczyń to, bo te zbrodnie domagają się sprawiedliwości… uczyń to jednak bez nienawiści i tak, jakby twój cień nie istniał…

Ai skinął głową, podszedł do brata, uściskał go serdecznie i powiedział co się stało. Chłopak zaczął szlochać i chwiać się na nogach, aż w końcu usiadł na drewnianej ławie.

– Ćwicz się bracie w sztuce walki i w roztropności, bądź posłuszny naszemu ojcu, bo płynie w jego żyłach święta krew Szanownego i Doskonałego Nauczyciela… Może za jakiś czas będziesz musiał ruszyć moim szlakiem… Do widzenia ukochany Nanie, teraz nadszedł czas naszego pożegnania i może nie zobaczymy się nigdy więcej… Zawsze jednak będę cię nosić w sercu i pamiętać nasze piękne braterstwo…

Ai, z ojcem i bratem, poszedł do domu, zjadł miseczkę ryżu z warzywami i nieco zimnej żabiej zupy, a potem ukłonił się, raz jeszcze, objął ojca i brata i ruszył szybko w góry. Wspinał się sprawnie tymi samymi ścieżkami, którymi niedawno wracała Czao, ale w pewnym miejscu skręcił ku niewielkiemu wodospadowi. Deszcz znowu padał rzęsiście i robiło się coraz ciemniej, groźniej i coraz bardziej ponuro. W sercu młodzieńca nie było jednak lęku, bo chodził tą drogą tysiące razy i znał na niej każdy kamień. W końcu stanął naprzeciw wodospadu i rozejrzał się dookoła, czy ktoś go nie widzi. Upewniwszy się, że nie ma żadnego zagrożenia, wskoczył wprost w główny nurt wody i minąwszy go znalazł się na niewielkiej półce skalnej. Następnie, przesuwając się bokiem, wszedł do przedsionka ogromnej jaskini, w której panowały nieprzeniknione ciemności. Po omacku dotarł do miejsca, gdzie na płaskim głazie leżały przybory, służące do rozpalenia ognia. Był przemoknięty do suchej nitki, więc wymacał w ciemności sporą szmatę, wytarł dokładnie ręce i zaczął rozpalać ogień. Trwało to bardzo długo, ale w końcu płomień pojawił się na stercie chrustu. Ai skoczył w bok, sięgnął po wielkie polana, dołożył dużą wiązkę siana, słomy i liści, a potem usiadł w bezpośredniej bliskości ognia. Wiedział, że musi się osuszyć, bo w górach było bardzo zimno i nawet tak zahartowany młodzieniec mógł łatwo się przeziębić. Powoli ciepło napływało ku niemu, tak, że po jakimś czasie mógł ściągnąć ubranie i zawiesić je na wierzbowych witkach, tuż nad paleniskiem. Gdy wszystko wyschło, ubrał się ponownie, wsunął skórzane sandały i rozejrzał się po jaskini. Ogień buchał już tak duży, że wszystko stawało się widoczne, sięgnął zatem po nadpaloną gałąź i podszedł z nią po kolei do czterech pochodni, przymocowanych do ścian i zapalił je. Nie było chwili do stracenia, więc wydobył ze skrzyń wspaniałe miecze i noże, wyjął też czarne ubranie, jedwabne mokasyny w tym samym kolorze, worek prochu, lont, hubkę, siano i suche kawałki drewna, służące do rozpalania ognia. Dobył też mieszek z dziurawymi monetami, które zapobiegliwy ojciec składał tutaj od wielu, wielu lat. Znowu przed oczyma stanęła mu cierpiąca i łkająca w ciemności Czao, więc szybko skoczył do przodu, do drugiego tajemnego wyjścia z jaskini. Prowadziło ono na niewielką łączkę, ze wszystkich stron otoczoną wysokimi ścianami skalnymi. Stary kowal znał ją dzięki naukom swojego ojca, a ten dowiedział się o niej od swego rodzica. Chodzili tutaj też wcześniej żyjący członkowie rodzin, tak że tajemnica ciągnęła się od dwóch stuleci. To było ich niezależne państwo, gdzie nie docierali wrogowie i gdzie mogli poczuć się bezpieczni, ukryć zbiegów, ściganych przez poborców i urzędników, a nade wszystko ćwiczyć się w tajemnych sztukach walki. Ai przychodził tutaj wiele, wiele razy, z ojcem i z bratem, często też docierał na utajnioną łąkę samotnie.

Zbudowali na niej niewielką chatynkę, gdzie były proste łoża, skrzynie na broń, stół i ławy, palenisko i kociołek na wodę. Teraz, w nocy, nad budowlą z kamieni górował księżyc w pełni i oświetlał nieco przestrzeni dookoła. Jakiś samotny nietoperz krążył w powietrzu, to nadlatywał nad głowę młodzieńca, to oddalał się szybko i znikał w mroku. Gdzieś daleko, we wsi, żałośnie wył jakiś pies i odpowiadały mu czasem inne zwierzęta. Ai miał w ręku jedną z pochodni i gdy wszedł do środka domku, natychmiast zapalił siano, zostawione na palenisku, po ostatniej wizycie. Płomień szybko zaczął lizać grubsze kawałki drewna i w izbie zaczęło rozchodzić się przyjemne ciepło. Pod jedną ze ścian, w specjalnym odgrodzeniu, stały włócznie qiang, kije gun, złowieszcze halabardy guan dao, widły macha, partyzany san jian liang ren i siejące grozę łopaty chanzhang, na ławie leżało kilka łuków, dziesiątki strzał oraz trzy lśniące jaskrawo szable dao. Ai brał do ręki różne narzędzia walki i przypominał sobie pracę w kuźni nad nimi, kiedy to wykonując zamówienia wielkich panów, poborców i żołnierzy, zawsze coś zostawiali sobie i zanosili na Łąkę Tajemnic. Teraz wiedział, że może zabrać tylko broń krótką i łuk, ale wierzył, że przyjdzie taki czas, kiedy ich arsenał bardzo się przyda. Sięgnął zatem po krótki miecz w pochwie i przytwierdził go do pasa. Odszukał też w jednej ze skrzyń torbę ze skóry łani i schował do niej kilka noży. Wyszedł na zewnątrz domu, popatrzył na placyk, udeptany podczas ćwiczeń i symulowanych walk z bratem i ojcem. Podążył raz jeszcze do jaskini, gdzie wsadził do worka linę, trochę suszonego mięsa i mały mieszek z monetami. Wygasił dokładnie ogień, założył łuk na grzbiet, a kołczan z zatrutymi strzałami przytwierdził do pasa. Wrócił na łąkę, gdzie poczuł, że deszcz znowu się wzmaga. Zmartwiło go to, bo chciał wydostać się z tego miejsca po stopniach, wydrążonych w skale. Przodkowie kowala i Aia, element po elemencie, wydrążyli w twardym bazalcie coś na kształt kamiennej drabiny. Można było nią wejść na skraj ostrej skały, po zboczu której zwinny człowiek mógł przedostać się do miejsca, gdzie zwisały grube liany, sięgające aż do gęstego lasu bambusowego, u podnóża gór. Choć niewidzialna siła pchała go do przodu, przypomniał sobie nauki ojca o roztropności i wszedł do chaty, by przeczekać nawałnicę. Usiadł naprzeciw ognia w pozycji kwiatu lotosu i zamyślił się nad swoim życiem. Zawsze czuł, że będzie ono miało ponadnaturalny wymiar, zawsze wierzył w to, że ćwiczenia i nauki nie pójdą na marne, czasem nawet w przebłyskach świadomości lub w snach, widział przyszłe zdarzenia. Niestety nie układały się one w żaden logiczny ciąg, pojawiały się tylko, jak refleksy na wodzie, jakieś galopady konne, jakieś przemykanie nocą pustymi zaułkami miasta, jakieś pojedynki toczone z zamaskowanymi wrogami. Nagle w jego myślach pojawiła się Czao i aż drgnął gwałtownie z podniecenia, tak wyrazisty był ten obraz i tak pulsujący znaczeniami. Przypomniał sobie ich pierwsze spotkanie w górach, gdy przypadkiem natknęli się na siebie na ścieżce, a potem poszli razem na kwiecisty stok, gdzie dziewczyna pasła i oporządzała kozy, owce i jaka. Od razu przypadli sobie do gustu i jeszcze kilka razy razem chodzili w góry, siadali na pachnącej ziołami łące, opowiadali sobie różne historie z życia swoich rodzin i z baśni. Tylko raz się pocałowali, ale wspomnienie tej chwili spowodowało, że rzęsisty pot natychmiast pojawił się na czole Aia. Jej usta były takie słodkie, a w piersiach, przyciśniętych do jego torsu, biło tak wyraźnie, mocno, pięknie, kochające go serce. Powiedział wtedy, że pragnie z nią spędzić resztę życia, a ona kiwnęła głową potakująco i uciekła od niego zarumieniona. Teraz słyszał poprzez ciemność gór, płynące z daleka i zwielokrotnione przez echo żałosne wołanie jej serca, brzmiące jak kroki armii zbliżającej się do wroga. Rozmyślał o tym, co go czeka, ale wciąż słyszał uderzanie kropel o kamienie i skały, stale wyczuwał ich złowrogie dudnienie na dachu.

Siedział tak bardzo długo, aż zapadł w rodzaj odrętwienia, na granicy snu i jawy i znowu była przy nim Czao, znowu jej czarne włosy rozwiewał wiatr, coraz silniejszy i silniejszy. Nagle ocknął się i zorientował się, że podmuchy były realne, a deszcz ustał całkowicie. Poczekał jeszcze trochę, aż wiatry osuszą kamienną drabinę, zgasił ogień i poszedł w kierunku skały, na której wyraźnie widniały pierwsze stopnie. Zaczął wspinać się powoli, mozolnie i choć robił to setki razy, teraz czuł dziwny niepokój. Kamienie były jeszcze śliskie i każdy nieostrożny ruch mógł spowodować upadek. Gdy był już prawie u góry, jakieś pięćdziesiąt metrów nad łąką, poczuł, że jeden ze stopni rusza się niebezpiecznie. Podjął decyzję natychmiast i jak górski kozioł, czujący śmiertelne zagrożenie, skoczył w bok, chwycił się występu w ścianie i równie szybko odbił się ponownie i znalazł się na wyższych szczeblach drabiny. Jeszcze tylko kilka kroków i już był na samej górze, tuż nad przepaścią i nad ostro schodzącym w dół zboczem. Przykucnął i zwinny jak kot zaczął przemykać w kierunku brzegu urwiska, właściwie prawie spadał, a jednocześnie nie tracił kontaktu z podłożem, wprawnymi uderzeniami stóp korygując kierunek pędu. Wreszcie dotarł do miejsca, gdzie należało się odbić i po krótkim locie nad otchłanią, schwycić się rosnących równolegle do skał zdrewniałych lian. Ai skoczył bez wahania i na chwilę zamarło mu serce, szybko jednak się uspokoił, bo poczuł, że jego dłonie zamknęły się na silnych pnączach. Wszystko robił odruchowo, bo za zboczem panowała nieprzenikniona ciemność. Zsuwał się powoli, raz po raz zwalniając uchwyt dłoni, to znów zaciskając je na roślinie. W połowie drogi przystanął i zaczerpnął powietrza, wiedział, że ma do pokonania jeszcze jakieś sto metrów, ale niżej liany były już tak gęste, że schodzenie nie nastręczało tylu trudności. Nagle usłyszał głośne syknięcie tuż przy swoim policzku, w ułamku sekundy chwycił prawą dłonią rękojeść krótkiego miecza i świsnął nim w powietrzu. Kącikiem oka zauważył odcięty łeb wielkiej kobry królewskiej, z otwartą paszczą i zębami jadowymi na wierzchu, oddzielony od reszty ciała i lecący bezwładnie w dół. Schodząc nieco niżej, dostrzegł w mroku wiszącego pomiędzy lianami i drgającego jeszcze, kilkumetrowego węża bez głowy. Z różowej wyrwy wylewała się krew i kapała w dół, ogon wciąż trzymał się silnie lian, a żółtawy rysunek na ciemnym ciele lśnił jaskrawo, oświetlany światłem księżycowym. Ai wiedział, że ukoszenie tego gada może zabić słonia i uznał jego zabicie za dobrą wróżbę, a zarazem pomyślał o tym, że nauki jego ojca bardzo się przydały – wyraźnie usłyszał jego słowa, wypowiedziane kiedyś na Łące Tajemnic:

– Gdy usłyszysz świst musisz już mieć w dłoni miecz i uderzyć tam, skąd do ciebie dobiegł…

Powoli schodził coraz niżej i niebawem stał już na ziemi, pośród gęstwiny bambusowej dżungli. Na niewielkiej, złamanej łodydze, tkwiła wbita głowa kobry, a z ostrych, zakrzywionych zębów, kropla po kropli, sączył się jad. Ai wysmarował nim ubranie, czym chciał odstraszyć drapieżniki, a potem szybko odszukał ścieżkę, z której korzystały pandy, tygrysy, sarny i jelenie milu. Powędrował nią w kierunku szerszej przesieki, gdzie nie groziło mu już tyle niebezpieczeństw. Słyszał wokół siebie jakieś groźne pomruki, dalekie piski i dziwne chrząknięcia, ale szedł szybko i nie oglądał się za siebie. Wiedział, że las bambusowy dociera nieomal do miasta, na obrzeżu którego był wielki dom poborcy Wanga. Szedł jednak po grząskim gruncie, rozmiękczonym przez deszcze i szybko poczuł zmęczenie. Zwolnił zatem i przemykał etapami, odpoczywając i przyglądając się bliższym i dalszym drzewom. Wiedział, że wszędzie jest pełno węży, a jego zapach, nawet osłabiony przez jad, może przywabić tygrysy, wilki lub panterę. Dopiero, gdy zobaczył w dali ciepłe światła licznych domów i górujących nad nimi wież pałacowych, stanął na czarnym głazie, wziął szeroki oddech i utkwił swój wzrok w domostwie zarządcy. Tylko w jednym pokoju płonęły ognie, a resztę spowijał gęsty, nieodgadniony mrok. Ai zacisnął rękę na rękojeści miecza i ruszył powoli przed siebie.

4. Stara Xi Lan wcierała maść z jadu węża w skronie Czao i dziewczyna powoli zaczęła się budzić. Spojrzała w prawo i spostrzegła, że w pomieszczeniu, w którym się znajdowała, palił się wielki czerwony lampion, ozdobiony wizerunkami smoków. Znowu pojawiły się w jej świadomości straszne sceny z rodzinnego podwórka i łzy szerokimi strugami zaczęły wypływać z kącików jej oczu. Starucha namaszczała nagie ciało wonnymi olejkami i czyniła to bardzo niedelikatnie, często zadzierając paznokciami skórę. Szczególnie wiele miejsca poświęcała miejscom intymnym Czao, nieomal je pieszcząc, naciągając aż do bólu mięśnie u końca ud i na pośladkach. Patrzyła mętnymi, czarnymi oczyma na dziewczynę, zauważała jej piękno i zazdrościła jej młodości. Gdy Czao spała, delikatnie wsunęła jej wskazujący palec w łono i stwierdziwszy, że dziewczyna jest dziewicą, mlasnęła głośno, zamyśliła się na chwilę, a potem obnażyła w obleśnym uśmiechu zęby, cuchnące i poczerniałe od próchnicy. Jej praca dobiegała końca, więc odstawiła czarną misę z wonnym olejem, odsunęła kubeczki z alkoholem i octem. Sięgnęła po mokrą szmatkę i lekko muskała nią policzki, szyję i piersi dziewczyny, przykładała ją na chwilę do brzucha, obiegła nią po raz ostatni uda i łydki. Wyraźnie zadowolona, odsunęła się nieco i patrzyła na Czao, która nie przestawała cichuteńko łkać.

– Nie bój się dziecko, jesteś w domu dobrego pana, Wanga Quana, poborcy podatkowego i włos nie spadnie ci tutaj z głowy – powiedziała, siląc się na uśmiech.

Dziewczyna zaczęła głośniej płakać i starucha uszczypnęła ją boleśnie w brzuch. Chwyciła też mokrą szmatkę i machnęła nią przed oczyma Czao, tak jakby chciała ją uderzyć.

– Nie rycz głupia… – zaskrzeczała jakoś inaczej, ze złością – ciesz się, że jesteś młoda i masz coś, co jest cenne jak skarb…

Czao odwróciła głowę w drugą stronę, pomyślała, że musi być twarda i zaczęła powoli uspokajać się. Jednocześnie zauważyła, że na jedwabnej ścianie tego pomieszczenia pojawił się na moment jakiś ruchliwy cień. Serce jej zadrżało, ale przemogła się, odwróciła głowę do staruchy i udała, że się uśmiecha. Ta tylko na to czekała, natychmiast przybliżyła się do dziewczyny, z szelmowskim śmiechem pocałowała ją w brodawkę prawej piersi i klasnęła cicho w dłonie.

– Wiedziałam, że jesteś rozsądna… – zasyczała jak żmija – Pan Wang da ci wielkie szczęście, bo to silny mężczyzna, potrafiący rozpalić rozkosz w kobiecie… Musisz tylko być uległa i pozwolić mu na wszystko… Na początku trochę poboli, a potem już czekać będziesz na niego niecierpliwie i zapamiętasz każdą chwilę z nim…

Czao słuchała przerażona, ale próbowała coś wymyślić, znaleźć jakiś słaby punkt w pokoju. Kiwnęła potakująco głową w taki sposób, że mogła jeszcze raz spojrzeć ku ścianie, na której pojawił się cień. Tym razem niczego jednak nie zauważyła, więc wlepiła oczy w Xi Lan i nieznacznie się do niej uśmiechała. Uspokoiła ją tym na tyle, że baba zebrała naczynia i szmatki, wstała z klęczek, a wychodząc, powiedziała:

– Pośpij trochę… Niewiele kobiet ma w życiu takie szczęście jak ty… Gdybym umiała czarować, ukradłabym ci twoją młodość, to wiotkie ciało, czerń włosów i biel zębów… Śpij, bo pan nie da ci spać, gdy przyjdzie tutaj…

– Będę posłuszna – powiedziała cicho Czao – Dziękuję, że mnie przygotowałaś i nie zapomnę ci tego…

Starucha wyszła przez odsuwane drzwi, a Czao zamknęła oczy i przerażona zastanawiała się, co ma teraz robić. Pierwsza myśl, jaka jej przyszła do głowy, to ta, by przewrócić lampion i podpalić dom. W wielkim zamieszaniu może uda się jej uciec… szybko odrzuciła jednak ten pomysł, bo wiedziała, że zaraz pojawią się strażnicy, ugaszą ogień, a ją zabiją. Nagle usłyszała charakterystyczne szurnięcie drzwi, otworzyła więc oczy i prawie skoczyła na równe nogi. Przed nią stał ukochany Ai, do którego tyle razy ostatnio biegała myślami. Mężczyzna przyłożył palec do ust i dał jej znak by usiadła. Wyciągnął też zza pasa niewielki nóż i podał go ukochanej.

– Wydostanę cię stąd, ale najpierw muszę zapłacić Wangowi za krzywdę twojej rodziny i innych zabitych… – wyszeptał i przycisnął ją do piersi.

Dziewczyna nie wierzyła w to, co się stało, chciała się do niego przytulić i o tyle rzeczy go zapytać. Kogo jeszcze zabił Wang? Jak się stąd wydostaną? Dokąd uciekną? Wystraszyła się też, że może coś mu się stać. Przecież dookoła było wielu wartowników, psy ujadały i biegały po podwórku i w ogrodzie, a sam Wang był przebiegły i chytry jak przewodnik stada wilków.

– Czekaj cierpliwie i nie ruszaj się stąd, a gdyby mi się nie udało, ukryj nóż pod materacem i pchnij nim tego mordercę. Potem próbuj uciekać… – mówił, choć wiedział, że w takiej sytuacji spotkałaby ją tylko śmierć.

Ona to zrozumiała bez słów i kiwnęła potakująco głową. Jeszcze raz przycisnęła go do swoich piersi i pocałowała z czułością w usta. Poczuła się dzięki temu nieco lepiej, splotła palce prawej dłoni z jego palcami, potem spojrzała mu głęboko w oczy i rzekła:

– Uważaj na siebie… Teraz tylko ty mi zostałeś… Nie przeżyłabym twojej śmierci… Musisz być ostrożny jak ryś i mądry jak tygrys…

– Wiem ukochana i zrobię wszystko byśmy razem stąd uciekli… Najpierw jednak muszę zapłacić Wangowi za to, co zrobił…

– Ja też pragnę jego śmierci, ale może lepiej zostawić go przy życiu i pomścić zabitych w inny sposób – spytała przerażona determinacją Aia.

Niewyraźny szum dał się słyszeć za ścianami, jakieś kroki zadudniły w mroku i psy zaszczekały ożywione. Ai przyłożył jeszcze raz palec do ust, uścisnął mocno ramię Czao i ruszył ku drzwiom z drugiej strony pokoju. Odsunął je ledwie trochę i szybko wniknął w mrok. Dziewczyna została sama, więc by nie prowokować jakichś podejrzeń, położyła się na materacu i czekała na dalszy bieg zdarzeń. Wiedziała, że jej cień może być widoczny przez cienkie ściany. Znowu usłyszała kroki na dziedzińcu i bardzo bliskie szuranie sandałów, zastygła więc w oczekiwaniu i patrzyła jak lampion zaczyna przygasać. Sięgnęła po nóż, przesunęła wskazujący palec po jego ostrzu i odłożyła z powrotem pod materac. Była bardzo zmęczona, wręcz wycieńczona, obrazy pojawiały się w jej myślach i zmieniały się w opętańczym tempie. Gdy otwierała oczy widziała pokój w domostwie poborcy Wanga, a gdy je zamykała w tym samym pokoju kłębiły się potwory, jakiej monstrualne twarze przybliżały się do niej i oddalały, znowu napływały i umykały niczym zdmuchnięte płomienie. Nie wiedziała kiedy zasnęła, tak nagle wpadła w czarną przepaść i w ułamku sekundy straciła świadomość. Nie mogła przypuszczać, że starucha dodała czegoś do olejków, którymi tak dokładnie ją namaściła. Tajemny środek wniknął przez skórę do jej krwiobiegu i wyrwał ją gwałtownie z tego miejsca – leżała teraz bez ruchu, niczym martwa. Tymczasem Ai ukrył się za niewielką szopką i obserwował duże, oświetlone pomieszczenie, w którym Wang pił wódkę ze swoimi kompanami. Po jakimś czasie do izby tej weszła lekko zgarbiona starucha, coś szepnęła do ucha poborcy i szybko wyszła. Jeszcze dość długo mężczyźni bawili się, pili, pośpiewywali i prześcigali się w okrutnych opowieściach, a potem wszystko zaczęło przycichać. Widać było przez parawanową ścianę, że niektórzy z żołnierzy upadli na ziemię i zasnęli pijani. Ich pan wreszcie odsunął drzwi i wyszedł na podwórko, stanął na środku, otrzepał otwartą dłonią jedwabny strój, po czym wziął się pod boki i spojrzał na czarne niebo, gdzie rysowały się wyraźnie konstelacje gwiazd. Jeszcze usłyszał świst cichej strzały, jeszcze uchwycił kątem oka ubranego na czarno człowieka, który celował do niego z łuku. Pierwsza strzała utkwiła w jego krtani, ale zaraz potem druga pomknęła w kierunku serca i powaliła go w jednej chwili. Ai podbiegł do ciała, chwycił je pod ramiona i przeciągnął do wielkiej studni, tuż przy bramie do ogrodu. Odsunął bambusowe zamknięcie, wyszarpnął obie strzały z trupa, po czym przełożył go przez brzeg studni i wepchnął do niej. Ciało wpadło z rozmachem do wody i po chwili dał się słyszeć dość głośny chlupot. Przywabił on psa, który podbiegł do Aia i zaczął groźnie warczeć. Nie było chwili do stracenia, więc młodzieniec machnął w mroku mieczem i odciął głowę zwierzęciu. Pies był już w locie ku jego gardłu i teraz, gdy Ai go rozdzielił na dwie części, wpadł bezwładnie do studni, tak samo jak Wang. Nie było słychać jednak uderzenia o wodę, bo tułów i głowa zwierzaka uderzyły w wystający z wody korpus poborcy. Ai podbiegł do pokoju, w którym biesiadował Wang i jego kompani, odsunął drzwi i stwierdził, że wszyscy śpią głęboko, chrapiąc i wzdychając ciężko, ziejąc przy tym odorem przetrawionej wódki i wędzonego mięsa. Podchodził powoli, bezszelestnie do każdego z siedmiu złoczyńców i zabijał ich wprawnie nożem, tak że żaden nie zdążył nawet szepnąć. Pamiętał dobrze nauki ojca i wiedział, że ostrze należy wbić w szyję od tyłu i przekręcić je ku górze. W ten sposób błyskawicznie przecina się rdzeń i dociera do pnia mózgu. Ciało nie nadąża z reakcją i śmierć następuje natychmiast, trzeba tylko pochwycić upadającego człowieka i ułożyć go na podłodze. Ai był bardzo sprawny i pozbawił życia siepaczy Wanga w kilka chwil, odczekał jednak jeszcze trochę, upewnił się, że nic szczególnego się nie dzieje, po czym wyszedł na zewnątrz. W tym momencie inne drzwi, od mniejszego pokoju, otworzyły się i młoda kobieta, ubrana w tradycyjny chiński strój, przemknęła do ogrodu. Ai stał nieruchomo w ciemności i czekał na bieg wydarzeń, bo czuł, że jeszcze ktoś podąży jej śladem. Po chwili jeszcze jedne wrota odsunęły się i ostrożnie wychylił się z nich żołnierz z zakrzywioną szablą, przytwierdzoną do pasa. Rozejrzał się dookoła, a gdy niczego nie spostrzegł pobiegł na palcach za kobietą. Ai już chciał się ruszyć, ale zobaczył, że w półcieniu, przy balustradzie stoi starucha, która wcześniej wchodziła do Wanga. Teraz popatrzyła ona za kobietą i żołnierzem, a potem wychyliła się i nie widząc światła w pokoju Czao, pokiwała głowa, coś pod nosem zamamrotała i wsunęła się do jednego z pokoi. Młodzieniec tylko na to czekał, skoczył zwinnie do przodu, przemknął przez podwórze, odsunął drzwi i znalazł się raz jeszcze obok ukochanej. Zauważył, że śpi bez ruchu, dotknął zatem jej ramienia i szepnął:

– Czao, pora uciekać…

Nie było żadnej reakcji z jej strony, ale regularne oddechy wskazywały na to, że dziewczyna żyje. Straszna myśl, że została otruta, przemknęła mu przez głowę, ale nie było czasu na rozmyślanie o tym. Szarpnął mocno i wprawnym ruchem zarzucił ją sobie na prawe ramię. Powoli, delikatnie, z lekkością pantery, wysunął się na podwórze i zaczął umykać w kierunku ogrodu. Pamiętał o schadzce żołnierza i kobiety, ale nie było innej drogi ucieczki – stąpał zatem lekko po ścieżce, zatoczył dwa dodatkowe kręgi, aż w miejscu, gdzie był wypielęgnowany trawnik i gęsty klomb kwiatowy, zobaczył parę, w miłosnych uściskach.  Poczekał dość długo, a gdy zorientował się, że kochankowie są u szczytu miłosnej gry, przemknął pomiędzy drzewami, kilka metrów od nich. Pokonał płot, jeszcze raz przyjrzał się Czao, posłuchał czy bije jej serce, a potem ponownie zarzuciwszy ją sobie na ramię, ruszył w kierunku odległego lasu bambusowego. Wiedział, że ma przewagę kilku godzin, póki w domu nie odkryją co się stało, póki nie znajdą pierwszych trupów, a nieobecność pana, nie spowoduje paniki i bieganiny. Szybko dotarł do lasu i podążał nim dość długo, ale w końcu musiał zmienić kierunek, udać się ku górskiemu wodospadowi, poprzez który przedostał się do wielkiej jaskini, a potem dalej, na łąkę, gdzie był ukryty domek. Gdy przechodził przez strumień i wodospad, Czao, oblana lodowatą wodą, zaczęła się budzić, ale wciąż majaczyła, stale jawa mieszała jej się ze snem. Ułożył ją na stercie zwierzęcych skór, przykrył innymi skórami, pocałował w czoło i podszedł do paleniska rozpalić ogień. Był tak zmęczony, że ledwie pojawiły się pierwsze płomienie i poczuł napływające ciepło, osunął się na drewnianą ławę, okrył skórą jaka i natychmiast zasnął twardym, kamiennym snem.

5. Łagodnie i lekko, jak ciepły oddech odsłaniający rysunek żyłek i pęknięć na oblodzonej skale, nowy świt pojawił się nad okolicami cesarskiego miasta. W gałęziach wierzb, drzew jedwabnych i platanów ożywiły się ptaki i głośno manifestowały swoją obecność, przefruwały z konaru na konar, śpiewały tęsknie, podskakiwały niespokojnie i nagle odlatywały w dal. Niknęły w różowo-błękitnej mgiełce, pojawiającej się nad górami, zlewały się z czarną poświatą, wciąż kładącą się gęstym cieniem na wzgórzach. Białawe opary unosiły się jeszcze nad ziemią, ale rzeka Wei He lśniła już wyraziście pośród coraz jaśniejszych pól i łąk. Wysoko na niebie, majestatycznie krążył orzeł i przypatrywał się ludzkiemu światu, zataczał coraz szersze kręgi, przybliżał się ku ośnieżonym szczytom, zawracał i przelatywał po linii prostej, ku miastu i samotnym rezydencjom, na jego obrzeżu. Oko drapieżnika sondowało przestrzeń w dole i zauważyło jakieś wielkie ożywienie w rozległym domostwie, stojącym przy wąskiej drodze, prowadzącej w góry. Cienie ludzi przesuwały się szybko po ziemi, klingi obnażonych mieczy i zapinki we włosach migały i lśniły czystą czerwienią odbitego słońca. Ludzie wbiegali do pokoi, otwierali drzwi do komórek i przeszukiwali je, ale największy ruch panował w ogrodzie, gdzie duży oddział wojska przeczesywał sukcesywnie każdy zakątek, każdą kępę trawy i plątaninę bambusów. Xi Lan stała w podcieniu wielkiej sali bawialnej, gdzie leżały ciała zabitych kompanów poborcy, a wokół nich zakrzepły kałuże brunatnej krwi. Spojrzała w niebo i zauważyła orła bujającego pośród lazuru, fioletu i żółcienia. Operacje światła i jaskrawość kolorów spowodowały, że wzięła go za pierwszego sępa, który z daleka wyczuł krew. Splunęła siarczyście na podłogę, przydeptała plwocinę nogą i ze złością przypatrywała się żołnierzom na podwórku. Z boku sali, gdzie Ai zemścił się na mordercach, tuż przy zakręcie podestu, biegnącego wokół domu, zgromadziła się spora grupa kobiet i dzieci. Stara podeszła do nich i nie zważając na płacz i krzyki przerażenia, odepchnęła wszystkich od okna. Jednocześnie zerknęła do środka i poczuła zimny pot na plecach, gdy wyodrębniła z mroku najokrutniejszych zauszników Wanga, teraz leżących we krwi, martwych i szybko zaczynających się rozkładać. Przeniosła wzrok na pięknie odzianego mężczyznę, który na środku podwórka wydawał rozkazy żołnierzom, wysłał umyślnego do pałacu i wrzeszczał na maruderów. Przypomniała sobie jego wyjście w nocy i schadzkę z jedną z kobiet, zamyśliła się głęboko, ale po chwili odruchowo, przekręciła głowę w prawo i lewo, jakby zaprzeczyła czemuś, co ja nurtowało.

Nagle rozległ się krzyk przy wielkiej studni i zewsząd zaczęli do niej zbiegać żołnierze, kobiety i dzieci, a nawet pojawiło się paru starców, którzy wegetowali przy bogatym domu, wykonując czasem jakieś proste prace. Silni żołnierze zdjęli wielką pokrywę i oczom ciekawskich ukazał się widok mrożący krew w żyłach. Na dnie pływało martwe ciało wszechmocnego poborcy, a na nim leżała odcięta psia głowa. Korpus zwierzęcia zanurzył się w zabarwionej na czerwono wodzie, tak, że nie było go widać i powstała zdumiewająca kompozycja, jakby specjalnie spreparowana. Wang unosił się na powierzchni twarzą ku górze, a psi łeb leżał pośrodku jego piersi, tuż za szerokim pasem z licznymi ozdobami. Krzyki i lamenty wzmogły się, ale szybko nadeszli pozostali żołnierze i zaprowadzili porządek, ustawiając się w trzy kręgi wokół miejsca czerpalnego. Przyniesiono dwie długie drabiny i wsunięto je do głębokiej jamy, zaraz też zeszli po nich trzej młodzieńcy i pokrzykując na siebie, wydobyli ciało Wanga z wody, a potem wspinając się wolno, szczebel po szczeblu, donieśli je na skraj studni. Tutaj przejęli je inni żołnierze i przetransportowali na noszach do tego samego pokoju, gdzie leżeli inni zabici. Trup Wanga wyglądał  groteskowo, jego rysy twarzy zapadły się i sprawiał teraz wrażenie, że jest groźnym demonem, o którym niańki opowiadają dzieciom, by zmusić je do zaśnięcia. Stara opiekunka i inne kobiety uklękły przy poborcy, rwały włosy z głowy i głośno lamentowały. Niektóre z nich lały prawdziwe łzy, a inne udawały tylko i czasem pojawiał się na ich ustach grymas, który ktoś mógłby wziąć za rodzaj uśmiechu, głębokiej ulgi lub zadowolenia. Jakiś starzec krzyknął, że nadjeżdża wysłannik z pałacu i ciżba rozstąpiła się natychmiast, jakby rażona niewidzialną siłą. Starucha wstała z klęczek i powoli, z ociąganiem, jakby się czegoś bała, podeszła do drzwi. Wiele lat żyła już na tym świecie i wiedziała, że przyjazd cesarskiego wysłannika i jego oddziału nie wróży niczego dobrego, tym bardziej, że na wszystkich domownikach spoczywał obowiązek ochrony poborcy Wanga. Spojrzała raz jeszcze na Liu, ulubioną kucharkę swego pana, którą widziała w nocy z Gao i zamyśliła się głęboko.

Oddział dwunastu konnych wraz z dowódcą, minął szeroko otwartą bramę i wjechał z impetem na dziedziniec domostwa. Wszyscy ludzie upadli na kolana i pochylili głowy w geście pokory i uwielbienia. Dowódca szybko zeskoczył z konia i starucha spostrzegła, że jest to groźny Czen, który wielokrotnie już bywał u Wanga, wsławiając się niespotykanym okrucieństwem, pijackimi bójkami i dręczeniem kobiet, podczas zabaw z nimi. Kiedyś wykorzystał nawet jej stare, pomarszczone ciało do swoich swawolnych fantazji i poranił ją strasznie nożem. Musiał ją jednak dobrze zapamiętać, bo skierował się prosto do niej i nie czekając na jakiekolwiek wyjaśnienia, kopnął w brzuch, tak, że poleciała kilka metrów w bok. Jednocześnie wyciągnął z pochwy zakrzywiony miecz i stanął nad nią, wykonując taki ruch, jakby chciał ściąć jej głowę.

– Dlaczego, wściekłe psy, nie upilnowaliście swojego miłościwego pana…? – krzyknął i jeszcze wyżej podniósł ostrze nad głową Xi Lan.

Stara zauważyła to, przesunęła się trochę w bok, jeszcze niżej pochyliła czoło i szybko krzyknęła:

– Panie! Jeśli mnie zabijesz, nie dowiesz się nigdy, co tutaj naprawdę się stało…

Czen powstrzymał miecz, tuż przed tym jak chciał już ściąć głowę kobiety. Teraz opuścił go powoli i chwycił ją za siwe włosy, szarpiąc tak gwałtownie, że pokaźny pęk został mu w ręku. Xi Lan jęknęła bolesnie, ale też szybko się opanowała i zaczęła pośpiesznie mówić:

– Panie, tutaj była nocna zabawa i nasz pan, i dobroczyńca, Wang, pił piwo z przyjaciółmi. Przygotowałam mu młodą kobietę ze wsi, która potem zniknęła…

– To ona go zabiła…? – spytał z niedowierzaniem Czen i zaśmiał się szyderczo – Jeden z największych żołnierzy, jakich znałem…? Zabity przez dziewczynę…?

– Musiała mieć wspólników, bo na ciele naszego pana są rany od strzał… Nie zdołałaby też wrzucić go do studni… Była  bardzo drobna…

– Gadaj stara ropucho co widziałaś, bo zaraz skończy się twój plugawy żywot! – krzyknął Czen i znowu wzniósł nad nią połyskujące świetliście ostrze.

– Panie, panie, ja jestem niewinna, zawsze dobrze służyłam mojemu dobroczyńcy i kochałam go. Często w nocy wychodziłam ze swojej komórki, stawałam pod jego pokojem i słuchałam jak równo oddycha we śnie… Tej nocy też wyszłam i coś zobaczyłam…

– Gadaj co widziałaś zapluta żmijo, bo zostało ci już tylko kilka chwil życia…

Xi Lan przeraziła się nie na żarty, ale postanowiła zagrać o wszystko. Nie bacząc na coraz groźniejsze oblicze gościa, uniosła się na nogach i szepnęła:

– Panie, pozwól mi wskazać ci tych, którzy mogli uczestniczyć w tej zbrodni… Widziałam w nocy…

W tym momencie zimne ostrze miecza przylgnęło do jej szyi, ale po chwili Czen, jakby coraz bardziej opanowany, jakby przypominający sobie o celu swojej misji, nakazał jej wejść do sali, gdzie leżeli zmarli. Tam, przy trupie Wanga i towarzyszy, starucha opowiedziała mu o pięknej Czao z pobliskiej wsi, gdzie egzekutor zabił jej rodzinę, a wcześniej wyciął w pień familię jakiegoś wieśniaka, który nie zapłacił daniny. O tym wszystkim usłyszała podczas pijackiej zabawy i teraz bała się, że Czen oskarży ją o podsłuchiwanie.

– Tylko tę dziewczynę ocalili i przywieźli tutaj – mówiła – A ja przygotowałam ją na noc naszemu panu. Była dziewicą i jedną z najpiękniejszych kobiet, jakie w życiu widziałam.

– Kobra też ma piękny ornament na skórze, ale zabija bez litości… – powiedział ze złością Czen i gestem ręki dał znać by mówiła dalej.

– Masz rację panie, wielki jak Żółty Cesarz, oby słońce świeciło jak najdłużej nad twoją głową… Może jednak pomógł jej ktoś stąd, bo widziałam w nocy…

– Co widziałaś? – ożywił się przyjezdny i wyprostował, jakby osiągnął to, po co tu przybył.

Przez cały czas rozglądał się też po domostwie i szacował wzrokiem dobra zgromadzone przez Wanga. Zauważył piękne, rzadkie, starożytne nefrytowe krążki, wiszące przy oknie. Dobrze znał ich wartość i magiczną moc i trochę się ich bał, bo w głębi duszy wierzył w smoki, wielkie jaszczury i umarłych, powracających po śmierci. Zauważył, że gospodarz zgromadził wiele wspaniałych sprzętów, spośród których najbardziej spodobały mu się brązowe naczynia fangding, zoomorficzne pojemniki gong, kielichy gu, puchary z inkrustowanej kości słoniowej, podpory bębnów w postaci ptaka z rogami jelenia i sporo pojemników na alkohol, z rączkami przedstawiającymi skrzyżowanie kota ze zwierzętami kopytnymi. To wszystko walało się teraz we krwi, w sali pełnej trupów, ale Czen potrafił sobie wyobrazić ile niezwykłych dóbr jest jeszcze w całej posiadłości Wanga, który przecież przez wiele lat sprawował swoją funkcję. W myślach zobaczył łup, jaki wywiezie stąd przed zachodem słońca, ale teraz potrzebował wiarygodnego winnego i jak najmniej świadków swojej wizyty. Wiedział, że może liczyć na swoją zaufaną drużynę, uknuł już plan i nie bardzo chciało mu się słuchać staruchy. Nie potrzebował już jej, ale zapytał raz jeszcze:

– Co widziałaś…?

– Gao, młody dowódca strażników, wyszedł w nocy do ogrodu, na schadzkę z panią Liu, naszą kucharką… Ale może był inny cel ich wyjścia przy księżycu…? – powiedziała i przymknęła ze znużenia powieki, jakby sama zawstydzona ogromem kłamstwa.

Czen miał już w głowie swój plan i postanowił wyeliminować wszystkich, którzy mogliby przeszkodzić mu w jego realizacji. Przysunął się do Xi Lan, wyciągnął krótki miecz i z rozmachem wbił jej w brzuch. Jednocześnie przycisnął dłonią usta tak, by nie zdołała wydać tchnienia, a puścił je dopiero, gdy wypłynęła z nich krew. Z niesmakiem otarł rękę o mokry strój Wanga i wyszedł na zewnątrz. Przywołał jednego ze swoich żołnierzy i nakazał zamknąć wrota na podwórze, a potem wymordować wszystkich. Ludzie stale klęczeli na dziedzińcu i na krużgankach, więc towarzysze Czena nie mieli zbyt wiele kłopotu, by pozbawić ich życia. Dopiero konkubiny w pokojach, służba i dzieci narobiły sporo hałasu, ale i ten ucichł po jakimś czasie. Ocalono tylko czterech żołnierzy oraz piękną kucharkę Liu. Nakazano im znosić puchary i wazy do wozów, pakować w słomę, przetykać sianem tak, by nic się nie zbiło. Kiedy już najwartościowsze rzeczy zrabowano, Czen przywołał Gao i jego ukochaną Liu, a potem wskazując martwą Xi Lan, powiedział:

– Wiem o tym, że wyszliście w nocy na schadzkę i ta starucha oskarżyła was o to, że pomogliście mordercom Wanga…

– Panie – zawołał Gao i skoczył mu do nóg – My się kochamy i poszliśmy do ogrodu by się spotkać… Nikogo i niczego nie widzieliśmy… – mówił, drżąc ze strachu i przerażenia.

Liu klęczała przy nim i łkała cichutko, jakby bała się, że nawet jej płacz może spowodować wściekłość Czena. Ten przyjrzał się mężczyźnie i kobiecie, zauważył ich urodę i dbałość o szczegóły ubioru oraz uczesania. W końcu powiedział:

– Wiecie, że cesarz nie uwierzy w waszą opowieść i każe was zabić…

Liu głośniej załkała i łzy pojawiły się też na policzkach Gao, którego ręce i nogi trzęsły się teraz jakby były z galarety.

– Możecie jednak ocalić życie, jeśli potwierdzicie moją relację przed naszym władcą… – ciągnął dalej Czen – Powiecie mu, że wieśniacy napadli i złupili dom, wszystkich pozabijali, a tylko wy ocaleliście, bo ukryliście się w zaroślach.

– Panie, powiemy wszystko, co nam każesz… – uchwycił się tej szansy na przeżycie Gao.

– Potrzebuję kucharki, a ty bardzo dobrze gotujesz… – powiedział – Pamiętam te posiłki, które tutaj dostawałem, podczas moich paru wizyt u Wanga.

Powiedział to i uważniej przyjrzał się Liu, która mogła mieć około czterdziestu lat, ale zachowała wiele z młodzieńczej urody. Lubił takie kobiety i pomyślał, że jak już pozbędzie się Gao, to może uczyni ją swoją kochanką. Klęczący przy nim młodzieniec dojrzał złowrogie błyski w oczach Czena i jego bezczelne spojrzenie, którym szacował wartość kobiety. Zadrżał jeszcze bardziej niż przed chwilą, gdy myślał, że idzie na śmierć, ale teraz nie było sposobu, by przeciwstawić się jego sile.

– Zostaniecie tutaj i przypilnujecie wszystko… – oznajmił Czen – My mamy coś do załatwienia we wsi… Niebawem wrócimy i wtedy pojedziecie z nami na dwór… Tam potwierdzicie moją relację i pozwolę wam żyć pod moim dachem… Ale jeśli któreś z was piśnie choćby słowo o tym, co tutaj się stało, natychmiast zetnę głowy…

– Dziękujemy Panie… – zawołał w uniesieniu Gao.

– Zrobimy co każesz – dodała Liu i pokłoniła się przed wysłannikiem cesarza.

Słońce było już w zenicie, gdy grupa ubranych na czarno jeźdźców, ruszyła rozmiękłym traktem w kierunku wsi, leżącej za najbliższymi górami. Ich krótkie cienie przemykały po stokach, pojawiały się fragmentarycznie na korze drzew i na kamieniach, aż wreszcie zniknęły za rumowiskiem skalnym i bambusowym lasem. Na kolczastym krzewie dzikiej róży usiadła szaro-rdzawa dzierzba, z małą jaszczurką w dziobie i zaczęła nadziewać swój łup na długi cierń. Kropelki rzadkiej krwi, jedna po drugiej, kapały na liście i kwiaty, a jedna z nich, przy silniejszym powiewie wiatru, spadła wprost na ziemię i szybko wsiąkła w piasek.

6. Nadszedł nowy dzień, a  Czao powoli zaczynała się budzić. Otworzyła oczy i przez chwilę miała wrażenie, że jest w swoim rodzinnym domu. Szybko jednak zorientowała się, że znajduje się gdzieś indziej, w chłodnym pomieszczeniu, którego wcześniej nigdy nie widziała. Uniosła się i usiadła na posłaniu, odwróciła się za siebie i zobaczyła Aia, śpiącego głęboko, tuż przy niej. Palenisko wygasło i poranny ziąb wdzierał się do jaskini, powoli jednak coraz więcej kształtów zaczynało wyłaniać się z mroku. W mgnieniu oka przypomniała sobie zdarzenia ostatnich dwóch dni i poczuła przejmujący ból w żołądku. Przykryła twarz otwartymi dłońmi, zamknęła oczy i cichuteńko zapłakała. Strużki łez pojawiły się na jej palcach i popłynęły dalej, po policzkach, aż ku brodzie, skąd zaczęły kapać na uda. Myślała o swoim życiu we wsi, o ojcu, którego tak kochała, o czułej matce i o cudownym rodzeństwie. Oczyma wyobraźni zobaczyła ojca siedzącego na ławeczce, grającego na èrhú i jakby przez chwilę słyszała jego piękne dźwięki. Jednakże w łagodną harmonię tego obrazu wkraczały wciąż barwy i tony mroczne, przelana krew i przebite ciała, zabici rodzice, bracia i siostry. Odjęła ręce z twarzy i ponownie spojrzała na ukochanego, który cicho majaczył przez sen. Powoli wstała i wyszła na łąkę i skierowała się ku domowi, gdzie znalazła wielką konchę z wodą. Nalała jej sporo do brązowej misy i umyła się, nie zważając na chłód i lodowate powiewy wiatru. Napiła się trochę z misternego kubka, nabrała też wody do żelaznego czajniczka i wróciła do chaty. Zajęła się rozpaleniem ognia i przyrządzeniem herbaty. Zobaczyła, że na stole leżą owoce i trochę suszonego mięsa, więc ułożyła je na głębokim talerzu, a obok niego postawiła dzbanek zsiadłego mleka. Gdy ciepło zaczęło wypełniać całe pomieszczenie, a aromat herbaty uniósł się nad paleniskiem, wróciła do Aia i usiadła przy nim. Patrzyła na jego ładną twarz i delikatnie muskała palcami policzki i zamknięte oczy, usta i nos, podbródek i czoło. Po chwili mężczyzna zaczął się budzić, aż nagle skoczył jak oparzony, rozejrzał się dookoła, gotowy bronić się przed nieznanym wrogiem. Szybko jednak zrozumiał gdzie jest, wszystko sobie przypomniał, uśmiechnął się promiennie do Czao, podszedł, przytulił ją do piersi i poczuł zapach czarnych włosów. Pocałował ją w usta i wyszedł z nią na łąkę, gdzie ukląkł i pochylił się ku wstającemu słońcu, a potem wykąpał się w strumieniu.

Po dłuższej nieobecności przyszedł do domu, gdzie i zjadł z dziewczyną śniadanie, a potem delektował się zieloną herbatą. Widział rozpacz na twarzy Czao, która dramatycznie wydobywała jej piękno i kruchość, rysy tak delikatne i regularne, że miało się wrażenie, iż należą do najpiękniejszej księżniczki. Przysunął się i przytulił do niej, znowu czując niezwykły powiew świeżości, przemieszany z wonią skóry i włosów. Rozpostarł palce prawej dłoni i splótł je z jej kształtnymi, malutkimi paluszkami. Po chwili uczynił to samo z drugą ręką i teraz czuł jej ciepło, pulsowanie krwi w skroniach i bicie serca. Zbliżył usta do jej ust, otarł leciutko wargi o policzek i całując go, podążał niżej. Ona zaczęła lekko drżeć z podniecenia, przesunęła się ku grubej stercie skór i pociągnęła go za sobą. Tak długo czekali na tę chwilę, że teraz wszystko przebiegało w błyskawicznym tempie. Całowali się i rozbierali nawzajem, aż wreszcie legli obok siebie nadzy, spleceni w uścisku, wpatrujący się w oczy i delikatnie głaszczący palcami swoje ciała.

– Kocham cię Aiu – szepnęła, zamknęła oczy, spod których popłynęły łzy, i ze słodyczą całowała się z nim.

On czuł falowanie jej cudownego ciała i sam też leciutko przybliżał i oddalał się od niej. Gładził włosy, obiegał językiem nabrzmiałe piersi, zastygał na chwilę i otaczał ją ramieniem.

– Ale ja nigdy nie byłam z mężczyzną… – powiedziała i odwróciła od niego wzrok zawstydzona.

Uśmiechnął się czule, odetchnął głęboko, przyciągnął ją ku sobie, spojrzał w czarne oczy i po dłuższej chwili szepnął:

– Ja też nigdy nie byłem z kobietą… ale wiele razy marzyłem o takiej chwili z tobą…

Znowu zaczęli się całować, teraz gwałtowniej, coraz mocniej, jakby chcieli wypić z siebie całą słodycz miłości. Ai ośmielony tym, zaczął dotykać miejsca, gdzie kończyły się jej wiotkie uda i poczuł ciepłą wilgoć na palcach. Delikatnie, ale też zdecydowanie, wsunął się wreszcie tam, gdzie krzewiły się włosy i było tak bardzo mokro. Czao krzyknęła dość głośno i załkała, więc szybko się odsunął od niej. Ona jednak przyciągnęła go ku sobie i zaczęli falować jak dwa żurawie, ocierające się o siebie szyjami. Im dłużej ją kochał, tym większe ciepło rozlewało się w niej i jeszcze bardziej go pragnęła. Nie czuła już bólu, a tylko regularne powiewy żaru, jakby fale czystej miłości, uderzające w nią i osłaniające ją przed złem świata. Nagle zaczęła zapadać się w sobie i lecieć gdzieś wysoko, fruwać w powietrzu, płynąć i mknąć gdzieś w dal. Usłyszała jego łagodny krzyk i poczuła się zjednoczona z nim, jak in i jang, jak niebo i ziemia, jak błękit i turkus. Ai zsunął się z niej i położył obok, głośno oddychając i patrząc w sufit domku. Jej piersi falowały, a dłonie powędrowały ku jego męskości, ciągle nabrzmiałej i lekko przybrudzonej krwią. Sięgnęła po jakąś szmatkę i zaczęła wycierać go w tym miejscu, leciutko całować i dotykać ustami, a na końcu usunęła też plamy na swoim ciele. Wstała na chwilę i otoczyła swoje pośladki oraz łono pasem czarnego jedwabiu, wypiła filiżankę herbaty i podała mu naczynie z napojem. Usiadł na skórach i pił łapczywie, a potem znowu przyciągnął ją do siebie, pieścił, całował i kochał się z nią. Czuli się jakby byli w jakiejś magicznej krainie i wiele razy ponawiali akt miłosny, głośno oddychali i leżeli obok siebie po spełnieniu. Prawie nie rozmawiali, czasem tylko szepcząc sobie do uszu jakieś miłosne zaklęcie, jakąś ostateczną obietnicę. Kochali się z jakąś niezwykłą dystynkcją, z jakąś dbałością o to, by dać sobie tyle ciepła i zadowolenia, ile tylko ludzie mogą sobie dać. Dzień mijał, a oni stale byli siebie głodni i wciąż zaczynali nową batalię, oblewali się potem, który zastygał na ich ciałach i stawał się tajemnym aromatem tej chwili.

Tyle zdarzyło się w życiu Czao, w tak krótkim czasie. Straciła rodzinę, została uprowadzona i uciekła z domu Wanga, a teraz stała się prawdziwą kobietą i kochała się z wymarzonym Aiem, którego dawno temu wybrała i o którym stale rozmyślała, śniła, marzyła. Teraz ten silny mężczyzna leżał przy niej i łaknęła jego ciepła, zapachu – docierały do niej jego miłosne zapewnienia. Czuła, że wiele razy wlewały się w nią męskie cząstki i rozmyślała o tym, co się wydarzy, gdy w jej łonie pojawi się dziecko. On jakby wyczuł o czym myśli jego kobieta, bo powiedział:

– Nie martw się kochana Czao… odtąd zawsze już będziemy razem i nic nas nie rozdzieli… Nawet gdybyśmy mieli spędzić resztę życia na Łące Tajemnic…

– Więc to jest twoja Łąka tajemnic, ale ja kocham ludzi i chciałabym żyć pośród nich – odrzekła i pogłaskała go po włosach.

– Ja też, ale na razie będziemy musieli tutaj przeczekać nawałnice – powiedział – W nocy pójdę do wsi, przekradnę się do kuźni mojego ojca i dowiem się co się stało po znalezieniu Wanga…

– Musimy też przyprowadzić moje zwierzęta, bo same zginą w górach – powiedziała i po chwili jeszcze dodała – Trudno będzie sprowadzić tu mojego jaka…

– Nie martw się kochana – uspokoił ją – nawet jakbym miał spuścić go na linach ze skał, zrobię to…

Dzień zaczynał zbliżać się ku końcowi, Czao posprzątała w izbie i poza nią, a jednocześnie nie mogła się nadziwić ile funkcjonalnych rzeczy ojciec i dwaj bracia zgromadzili w tej samotni. Było tutaj wszystko, co człowiekowi potrzebne jest do życia. Były też prawdziwe skarby, cudownie wykute naczynia, wielkie misy i dzbany, czajniki do herbaty i talerze, wiele skór upolowanych zwierząt, w tym tak groźnych jak tygrys czy pantera. Widać, że mężczyźni byli bardzo zapobiegliwi i stworzyli tutaj kryjówkę, w której można by przebywać długie lata, a może nawet spędzić całe życie. Lubiła czasami odgradzać się od świata, chodzić w góry, modlić się i rozmyślać pośród ukwieconych łąk i na półkach skalnych. Teraz jednak wszystko się zmieniło, nie była już sama, miała przy sobie tego, którego pokochała. Zło i ludzka podłość, mordy i grabieże, pozostały za wodospadem, a tutaj było miejsce, gdzie nikt ich nie znajdzie. Ai przygotowywał się do wyprawy, ubrał czysty strój, zaplótł włosy w warkocz i przytwierdził dwa miecze do boku. Za pas włożył też dwa bardzo ostre noże, a trzeci umieścił pod koszulą, w specjalnej pochwie, przywiązanej do piersi. W końcu, gdy był już gotów, podszedł do ukochanej i powiedział:

– Świat ludzki jest pełen niebezpieczeństw… gdybym nie wrócił…

Nie zdążył dokończyć, bo dziewczyna położyła mu dłoń na ustach, drugą wsunęła w jego lśniące od słońca włosy i szepnęła:

– Wrócisz… bo ja ciebie kocham i będę cierpliwie czekała…

– Gdybym jednak nie wrócił – ciągnął dalej Ai – Pamiętaj, że byli tacy, którzy widzieli cię w domu Wanga…

– Pamiętam… – odrzekła –  Ale ty też musisz być ostrożny jak gazela i sprytny jak irbis… Poproszę Zhunti by nad tobą czuwała i użyczyła ci swoich rąk, gdy tego będziesz potrzebował.

Ai dobrze znał opowieści o dobrej bogini światła, znanej też jako Tianhou i Doumu, która była wyrocznią w sprawach niebiańskich i pomagała śmiertelnikom. Uczestniczyła w bitwie Dziesięciu Tysięcy Duchów na równinie Mu, mieszkała na Nefrytowej Górze, a jeździła powozem ciągniętym przez siedem wieprzy, odpowiadających odwiecznej konstelacji Chochli. Wyobraził sobie tę piękną kobietę, z kilkoma rękoma, w których dzierżyła broń i wszystko, co jest człowiekowi niezbędne. To dziwne, ale wiele razy wyobrażał ją sobie z twarzą Czao i teraz jej przywołanie uznał za dobry znak. Wierzył, że ludzie spotykają się na świecie nie bez powodu, a bogowie mają wielki wpływ na ich losy. Każdy ma swoją drogę, którą musi kroczyć i jeśli spotyka na niej jakąś istotę, to znaczy, że wszystkie ścieżki wiodły ją ku niemu. Linie wędrówki gwiazd na niebie i ziemskie ścieżki przecinają się. Wszystko zaczyna się w nicości, a byt jest matką wszelkiego stworzenia. Gdyby nie było nicości, nie można by zrozumieć żadnej zasady, nie dałoby się pojąć drogi, którą kroczy człowiek. Byt i nicość są na przeciwległych końcach narodzin, a przestrzeń między niebem i ziemią jest jak kowalski miech, pusta, a jednak niewyczerpana, za każdym podmuchem dająca siłę. Ai rozmyślał i przypominały mu się wykłady ojca, gdy razem wykuwali miecze i halabardy, gdy kształtowali koła do rydwanów i powozów. Stęsknił się za swoim mądrym ojcem, a na myśl o bracie, poczuł ciepło rozlewające się w całym ciele. Czao pocałowała go w usta i zawiesiła na jego szyi rzemyk, z przyczepionym do niego, niewielkim krążkiem z czarnego nefrytu.

– Niech dobre duchy towarzyszą tobie i nigdy cię nie opuszczają – powiedziała – Ten nefryt jest znakiem mojego oddania i wielkiej wiary w nas… Póki będzie z tobą, ja też będę z tobą…

– Do zobaczenia moja miłości – szepnął i zaczął powoli wspinać się po nierówności łąki ku jaskini i wodospadowi.

7. Zapadł czarny, groźny, nieodgadniony mrok. Jakiś nocny ptak pohukiwał na pobliskim drzewie i słychać było szczekanie psów na obrzeżu miasta. Księżyc w pełni, w całym swoim majestatycznym ogromie, połyskujący złociście, pojawił się nad górami. Gao i Liu siedzieli na ławce, przy otwartej studni i z ożywieniem rozmawiali.

– Co robić, ukochana, co robić? Jeśli pojedziemy z nim na dwór, zabije mnie i ciebie zniewoli… – powiedział zdesperowany Gao.

– Ale jak uciekniemy, to oskarży nas o zabicie Wanga i będą nas szukać we wszystkich prowincjach – odrzekła Liu.

Pochylili głowy i co chwilę oddychali głęboko, jakby chcieli zrzucić z siebie to brzemię. Chwycił jej palce lewą dłonią, a prawą otoczył drobne ramię. Zbliżył twarz do jej głowy i zaczął czule całować w usta, ocierać nos o jej niewielki kształtny nosek, zwilżać językiem delikatne brwi i ruchliwe rzęsy. Liu płakała i czuła tak wielką więź ze swoim młodszym o piętnaście lat kochankiem, tak wielką czułość miała dla niego, jakby był jej synem, potrzebującym opieki i tulącym się do niej z oddaniem.

– Co zrobimy? – powtórzyła bezwiednie, odsunęła się nieco i spojrzała na niego z wyrazem przerażenia na twarzy.

– Musimy być mądrzy… Nie mamy wyjścia… Możemy tylko pojechać z nimi na dwór… – artykułował oderwane od siebie zdania.

– Może tam nadarzy się jakaś okazja… – ożywiła się Liu – Cesarz nie zna litości dla zdrajców i kłamców…

– Myślisz, że uwierzyłby nam, gdybyśmy opowiedzieli mu o wszystkim? – zapytał.

– Nie wiem… Nie wiem co robić… – lamentowała Liu.

Minęło jeszcze sporo czasu zanim usłyszeli koński tętent, zbliżający się i coraz głośniejszy, aż w końcu jeźdźcy pojawili się na podwórzu. Zeskoczyli z siodeł, uwiązali uzdy do specjalnych drągów i podbiegli do wielkiej kadzi z wodą, z której nabierali płyn brązowymi naczyniami i pili łapczywie. Gao zauważył, że ich zbroje i koszule, spodnie i buty pochlapane były krwią i w mig zorientował się, co stało się we wsi. Zadrżał, bo zrozumiał, że ma przed sobą bezwzględnych morderców, zabijających bez drgnięcia powiek. Czen zbliżał się do nich, więc skoczyli z ławki i zgięli się w ukłonach przed nim.

– Powiecie cesarzowi… – zwrócił się do nich bezceremonialnie – Powiecie, co widzieliście… Wieśniacy napadli na dom Wanga i prawie wszystkich wymordowali. Rozkradli dobytek i dla zatarcia śladów  wszystko podpalili.

– Zrobimy jak każesz panie – wyszeptała Liu, a Gao kiwał cały czas głową potakująco.

– Opowiecie o waszej miłości i o tym, co widzieliście z ukrycia w ogrodzie – powiedział Czen i po chwili dorzucił, cedząc sykliwie każde słowo – Pamiętajcie jednak, że zabezpieczyłem się dobrze i w razie, gdybyście chcieli mnie zdradzić… moi ludzie złapią was, poddadzą strasznym torturom, a dopiero potem zabiją… Mam wielu przyjaciół…

Gao poruszał głową i chwiał się w ukłonach, potwierdzając swoje oddanie. Pomyślał jednak, że kto ma wielu przyjaciół, ma też wielu wrogów i to może być szansa dla niego i Liu. Trzej żołnierze z domu Wanga, którzy także pojechali do wsi, nie wrócili już z niej, na podwórzu byli teraz tylko jego ludzie i para zakochanych. Wysłannik cesarski podszedł do kobiety, nakazał jej wstać i z błyskiem w oku pogładził ją po delikatnej cerze, wsunął palce we włosy i przytrzymał przez chwilę, jakby chciał wyrwać ich trochę. W taki sposób przyciągnął jej głowę do siebie i spojrzał w oczy. Liu przeraziła się śmiertelnie, ale poczuła też zapach końskiego potu i mieszankę innych woni, będących istotą chińskiej męskości. Bała się strasznie i odczuwała ból, ale zalotnie spojrzała na Wanga i otworzyła lubieżnie usta. Ten, nie zwracając uwagi na Gao, wsunął do nich swój język, pocałował ją gwałtownie, a potem zaśmiał się szelmowsko i odepchnął ją od siebie. Skoczył do swoich żołnierzy i zaczął wydawać komendy. Cztery wielkie wozy zapełniono sprzętami i naczyniami, szerokimi misami, lampami i porcelanowymi wazami. Piękne materie zwinięto w rulony, zdemontowano misterne parawany i abażury, załadowano meble, ręcznie kute kielichy, amfory i dzbany z brązu. Pościągano ozdoby z trupów, żołnierze pozrywali też co lepsze buty i części ubiorów. Najcenniejsze kosztowności Czen zapakował do dwóch wielkich skórzanych worów, które przytwierdził do swojego zapasowego konia. Dom poborcy wyglądał teraz jak miejsce z jakiegoś strasznego snu, wszędzie walały się półnagie ciała pomordowanych, pokoje były złupione i zdemolowane, na podłogach leżały bambusowe deszczułki ksiąg i potłuczona porcelana. Wozy wyjeżdżały już ku pobliskim górom, gdzie Czen chciał wszystko ukryć, w jednej z jaskiń, a potem po trochu przewozić do swojego domu. Liu i Gao rzucono na dwa konie, a potem skrępowano im ręce i nogi, pod brzuchami zwierząt. Kilku żołnierzy chodziło z pochodniami i podpalało kolejne partie posiadłości. Ogień szybko zajmował łatwopalne budynki, przeskakiwał ku następnym dachom i szybko powstał tak wielki żar, że jeźdźcy musieli  w popłochu uciekać za bramę, którą też zaczynały lizać płomienie. Gęsty czarny dym bił w niebo i ginął pośród coraz gęstszych ciemności. Pożar rozświetlił mroki i wszystko stało się widoczne z dużej odległości. Czen zorientował się, że popełnił błąd i wrzasnął:

– Jazda… Uciekamy do lasu…

Wreszcie dopadli wolno jadące wozy i podążali dalej, ku drzewom, dziwacznie oświetlonym światłem księżycowym. Znaleźli się już w bezpiecznym miejscu, gdy na peryferiach miasta zauważono wielki pożar i natychmiast ruszyli ku niemu pierwsi jeźdźcy. Czen wiedział, że minie sporo czasu, zanim więcej ludzi tam się zgromadzi. Wydał więc ostatnie komendy woźnicom i trzem żołnierzom, kierując wypełnione wozy i jeńców ku pewnej przełęczy, a potem dalej, do tajemnej jaskini, w której wiele razy gromadził zrabowane dobra. Z pozostałymi żołnierzami zatrzymał się w lesie i dopiero gdy księżyc zaczął obniżać się nad najwyższą górę, ruszył zataczając krąg, z powrotem do tego, co zostało z domu Wanga. Wiedział, że cesarz ma wszędzie wielu szpiegów i chciał sprawić wrażenie, że przybył od strony miasta, już po masakrze i po podpaleniu domostwa przez ludzi ze wsi. Kawalkada jeźdźców zbliżyła się do dopalających się zgliszczy, wokół których był już spory tłum ludzi. Czen zeskoczył z konia i z wściekłością ruszył ku największej grupie.

Kto to zrobił…? – ryknął przerażająco i wyszarpnął miecz z pochwy.

Ludzie upadli przed nim na kolana i pokrzykiwali w przerażeniu, potwierdzali swoją niewiedzę, prosili o litość. To był dobry znak dla wysłannika, ale żeby wzbudzić strach i uwiarygodnić swoje działania, podszedł do jednego z dobrze zbudowanych mężczyzn, szarpnął go do przodu i wciąż trzymając za białą koszulę, wrzasnął:

– Kto odważył się zszargać majestat cesarski… Może to byłeś ty…?!

Podniósł miecz i błyskawicznym ciosem ściął młodzieńcowi głowę. Rozległ się świst, ciało opadło bezwładnie na ziemię i z czerwonej wyrwy w szyi trysnęła jaskrawa krew.  Odezwały się krzyki, tłum zafalował. Wielu wstało z klęczek i zaczęło uciekać w kierunku miasta, inni pochylili głowy jeszcze niżej, prawie kładąc się na brzuchach. Czen tylko na to czekał, podskoczył ku następnemu mężczyźnie, szarpnął go ku sobie, przyciągnął jego głowę ku swoim ustom i jadowicie szepnął do ucha:

– Krzyknij, że to na pewno zrobili wieśniacy ze wsi, bo inaczej spotka cię to samo, co stało się przed chwilą…

Młodzieniec natychmiast zaczął krzyczeć, że widział kto to zrobił i trzeba zemścić się na zbrodniarzach. Odepchnięty z rozmachem, wpadł w tłum i zniknął w nim, ale ziarno zostało już zasiane.

– Kto jeszcze widział, że to zrobili wieśniacy…? – krzyknął Czen i z zadowoleniem zauważył, że liczne ręce zaczynają się podnosić ku górze.

Po kilku chwilach wielu krzyczało, że to zrobili wieśniacy i prawie wszyscy podnosili ręce ku niebu. Wang chodził w koło obok zabitego człowieka, wznosił miecz do góry, jakby potwierdzając te okrzyki, a potem głośno zawołał:

– Każdy kto podniesie rękę na cesarskiego urzędnika zostanie zabity, a jego dobra przejdą na własność Qin Shi Huangdi…

Schował miecz do pochwy, wskoczył z rozmachem na konia, pogalopował w kierunku końca tłumu, zawrócił i pojechał ku drugiej krawędzi zbiegowiska, a potem wrócił na środek i jeszcze raz głośno obwieścił:

– Wieśniacy muszą zapłacić za morderstwa i grabieże! Żołnierze, za mną, jedziemy do wsi ukarać winnych…

Oddział ruszył z kopyta w kierunku gór, a ludzie powoli zaczęli się rozchodzić i wracać do miasta. Czenowi chodziło o to, by sprawić wrażenie, że ruszył do wsi dopiero, gdy dowiedział się przy zgliszczach, kto to zrobił. Dumny z siebie i zadowolony z racji ogromnych łupów, które już pewnie dotarły do jaskini, wjeżdżał teraz do wielkiego lasu bambusowego. Wraz z żołnierzami podążał dość długo w mroku, aż wszyscy stanęli na rozległej polanie, gdzie krzyżowały się inne szlaki. Rozkazał wydać wódkę ryżową i niedługo poprawiły się humory żołnierskie. Szybko rozpalono ognisko, wyciągnięto wino i wodę, duże kawałki wędzonego mięsa i owoce. Czen był nad wyraz rozmowny, chodził od kompana do kompana, poklepywał po plecach i dolewał wódki do małych czarek. Jednocześnie zerkał na dwóch starszych żołnierzy, którzy wstrzymywali się od picia mocnych trunków i dla niepoznaki sączyli ze swoich naczyń trochę wina. Księżyc już całkowicie zaszedł za góry i teraz tylko światło ogniska rozjaśniało mroki, przydawało grozy osmolonym i ubrudzonym zakrzepłą krwią twarzom. Wódka, specjalnie wzmocniona proszkiem usypiającym, zrobiła swoje i żołnierze, jeden po drugim, osuwali się na ziemię, tracili świadomość w pół słowa, padali na twarz lub na plecy. Wang dał znak dwóm trzeźwym podwładnym i zaczął się cichy mord. Cała trójka podchodziła do leżących i podrzynała gardła, wbijała krótkie miecze w serca i w plecy. Krew tryskała na boki i wylewała się obok leżących bezwładnie ciał. Zebrano broń, godła i flagi oraz wszystko, co mogłoby wskazywać, że byli to żołnierze Czena.

– Zostawimy ich tutaj panie…? To niebezpieczne… Ktoś może znaleźć trupy i kogoś rozpoznać – powiedział jeden z zaufanych.

– Masz rację Ma Xiao, wierny druhu… Myślałem, że sępy i wilki zrobią szybko z nimi porządek, ale to jednak zawsze trochę trwa… – Przytaknął Czen i szybko dodał – Odetnijcie im zatem głowy, zabierzemy je stąd i wrzucimy do górskiego jeziora.

Żołnierze chodzili teraz od trupa do trupa i jednym ciosem topora, odrąbywali głowę po głowie. Przeliczyli, że było ich piętnaście, zapakowali do worków i przytwierdzili do swobodnego konia, bez jeźdźca, który rżał jakby wyczuwał trupie szczątki. Połączono też pozostałe zwierzęta tak, by nie zgubiły się podczas jazdy, wygaszono ognisko i ruszono szybko w kierunku górskich jaskiń. Ogromne stado wilków, zwabione zapachem krwi, trzymające się dotąd z dala od ognia, teraz mogło wyjść z mroku i zacząć swoją ucztę. Na pobliskich gałęziach siedziały  też już sowy i jeden wielki puchacz, przekręcający głowę w prawo i w lewo, nasłuchujący zanikających odgłosów, oddalających się coraz bardziej jeźdźców. Zapadła złowroga cisza, przerywana tylko warczeniem i ujadaniem wilków, szarpiących mięso i kąsających się w walce o większe kęsy.

8. Słońce powoli zachodziło, tworząc na niebie różnokolorowe pasy, plamy i zakrzywione ostrza. Ai wędrował przez góry, kierując się do rodzinnej wsi. Piął się stromymi ścieżkami na zbocza i szybko schodził w doliny. Czasem zatrzymywał się na jakiejś przełęczy i patrzył w dal, na wspaniały kraj Qin, ciągnący się daleko za horyzont, sięgający szczytami nieba, pełen cudownych dolin, jezior i rzek, kolorowych ptaków i rdzawych antylop, koziorożców na turniach i tygrysów w lasach, niedźwiedzi panda w bambusowych zaroślach i wzorzystych węży pośród traw. Panem tego wszystkiego był król, który przybrał tytuł Pierwszego Cesarza. Wstąpił na tron po swoim ojcu Czuang Siangu, w wieku trzynastu lat i godził się, by królestwem długo władał Liu Pu-wei, potężny konkubent jego matki. Potem jednak wygnał go ze stolicy, a spłodzone dzieci, swoich przybranych braci, kazał wymordować. Ai przystanął na wielkiej półce skalnej, wysuniętej nad przepaść, popatrzył na żółtą brzoskwinię słońca i zamyślił się nad światem, który nie wiadomo kiedy powstał. Nie bardzo wierzył w opowieści o Hun-tunie, mitycznym ni to zwierzęciu, ni bukłaku na wodę, utożsamianym z pierwotnym chaosem. Stwór ten wyglądał dziwacznie, jak skrzyżowanie kilku zwierząt, nie lubił ludzi dobrych, a łasił się do złych. Jedni mówili, że mieszkał na Niebiańskiej Górze, gdzie tańczył, grał na instrumentach i śpiewał, a inni przedstawiali go jako beztalencie, takie samo jak inne demony. Świat powstał w ciągu siedmiu dni i może rzeczywiście wyłonił się z chaosu, z którego powstały też bóstwa Yin i Yang. To pierwsze utworzyło ziemię, a drugie – uformowało niebo i tak powstał pierwszy porządek. Ai pamiętał opowieść ojca o pierwotnych oceanach i ich władcach. Hun-tun rządził Oceanem Środkowym, gwałtowny Szu władał Oceanem Południowym, a porywczy Hu decydował o Oceanie Północnym. To oni sprawili, że nieokrzesany stwór umarł i chaos się zakończył. Patrzył na malownicze krawędzie górskie i na niebieskie zbocza w dali, coraz szczelniej pokryte śniegami na szczytach. Kochał te miejsca i znał je dobrze od dzieciństwa, kiedy to po raz pierwszy poszedł z ojcem i bratem w góry i zobaczył krystalicznie czyste dale, o których wcześniej nie miał pojęcia. Odtąd były one w nim wielką tęsknotą i ilekroć wspinał się na szczyty i patrzył przed siebie, czuł jakby skrzydła rosły mu u ramion. Wznosił się w wyobraźni jak orzeł i bujał pośród obłoków, nad wioskami i cesarskim miastem, kołował nad rzeką Wei He i odprowadzał ją aż do ujścia i połączenia się z Huang He, matką wszystkich płynących wód. Był już blisko wielkiego rumowiska skalnego, za którym prosta droga prowadziła w dół, do rodzinnej wsi. Nagle coś przykuło jego uwagę i zadrżał z lęku, przystanął i osłonił oczy dłonią, by lepiej przyjrzeć się niebu. Krążyły na nim dziesiątki sępów i pojawiła się też między białymi czapami chmur jakaś czarna mgiełka, jakby złowieszczy opar, może dym, a może zapowiedź zbliżającej się burzy.

Wyszedł zza załomu i jedno spojrzenie w dal prawie przyprawiło go o utratę świadomości. Zachwiał się na nogach, przytrzymał gałęzi dzikiego drzewa brzoskwiniowego i szybko pobiegł na dół. Coraz bardziej przybliżały się do niego ognie pożarów, dopalających się w miejscach, gdzie kiedyś stały domy sąsiadów i dobrze znanych mu ludzi. Tuż przy wejściu na główną ulicę wsi zatrzymał się i przyczaił za dużą stertą drewna. Uważnie sondował przestrzeń przed nim, ale nie zauważył niczego, co wskazywałoby na obecność wojska czy jakiejś bandy złoczyńców. Wyszedł ze swojego ukrycia i ruszył środkiem głównego traktu, co jakiś czas przystając i przyglądając się pozabijanym ludziom i kłębiącym się nad nimi sępom, wronom i krukom. Serce podeszło mu do gardła i cały drżał, kierował się jednak ku placowi na środku wioski, gdzie przepychało się wiele sępów. Chwycił dużego kija i podbiegł z nim do ptaków, które niechętnie odskoczyły, nawet nie wznosząc się w powietrze. To, co zobaczył powaliło go z nóg i zaraz upadł na kolana. Przed nim leżała piramida utworzona z ludzkich głów, a obok wbito w ziemię deskę z napisem: Kara za śmierć poborcy. Choć głowy były zmasakrowane, Ai rozpoznawał przez łzy wiele twarzy, szczególnie dzieci, które często przychodziły do kuźni i przypatrywały się jego pracy. Nagle jego uwagę przykuła posiwiała głowa, leżąca do niego bokiem. Zamarł z przerażenia, podszedł ostrożnie do niej i raz jeszcze upadł na kolana, krzycząc z bezsilnej rozpaczy i rwąc włosy z głowy. To była część ciała jego ojca, choć martwa, pełna powagi i dostojności, jakby bez użycia siły oddzielona od tułowia. Sięgnął ją z nabożną czcią i ucałował w czoło, usiadł na ziemi i patrzył na to, co pozostało z tego, który dał mu życie i wychowywał go przez lata. Zdjął gruby futrzany kubrak, który nosił na koszuli i owinął nim głowę ojca. Podszedł do piramidy i z bólem, z wielką rozpaczą w sercu, zawieszał wzrok na każdej twarzy, bojąc się, że za chwilę zobaczy też głowę swojego brata. Jego myśli biegały jak oszalałe, a w wyobraźni pojawiały się wykrzywione twarze Wanga i Shi Huangdi, jego ojca i brata, przepięknej Czao i dzieci wieśniaków. Myślał o tym, jak bezmyślne było zabicie poborcy i jakich wielkich krzywd przysporzył wsi tym czynem. Ruszył z miejsca, jakby był pijany i słaniając się na nogach, skierował się ku odległej kuźni. Wszędzie pełno było plam rozlanej krwi, na drodze i w bramach podwórek walały się ciała bez głów, odcięte ręce i nogi. Wielkie sępy biły się o łupy, przysiadały na niskich drzewach morwowych, przepychały się i robiły wiele hałasu. W końcu dotarł do swojego domu i zaczął przeszukiwać izby. Niczego nie znalazł, więc poszedł do kuźni, gdzie na środku podłogi, w wielkiej kałuży krwi, leżało ciało ojca. Odwinął głowę z zawiniątka i przyłożył ją do szyi. W tym samym momencie usłyszał głośny płacz, a potem krzyk, dobiegający z tajemnego schowka w dachu, w którym czasem ukrywali wykonane miecze i widły, topory i noże.

– Ai…!  Ai…! Kochany Aiu…

Jego brat, Nan, zeskoczył na ziemię i natychmiast objęli się w czułym uścisku. Drżeli jakby stali długo na mrozie i płakali. W końcu jednak zaczęli się opanowywać i Ai zapytał młodszego brata:

– Kto to zrobił…?

– To Czen i jego żołnierze… Pamiętasz tego złoczyńcę…? Czasami zamawiał u nas broń albo dzbany z brązu… – odpowiedział Nan.

– To on? Skąd się tutaj wziął? – dziwił się Ai.

– Przyjechał pomścić Wanga, ale to wściekły pies i na pewno chodziło mu o coś innego – powiedział młodszy mężczyzna, a potem jeszcze dodał – Nasz ojciec powiedział mi przed śmiercią, zanim przyszli do nas, że cokolwiek zrobiłeś, nie ty jesteś winny, tylko cesarz, który od lat morduje i uczy mordować swoich zauszników… To w jego imieniu przyjechał do naszej wsi Wang, a potem Czen…

– Nie mogłeś obronić staruszka…? – pytał zdesperowany Ai.

– Nakazał mi schronić się w skrytce i stamtąd widziałem jak go dopadli… – powiedział Nan drżącym głosem i zapłakał jak dziecko.

– Ilu ich było…? – pytał Ai.

– Wielu, chyba dwudziestu… Biegali od domu do domu i zabijali wszystkich… Na końcu przyszli do nas i Czen pytał ojca o ciebie i o mnie. Ojciec powiedział mu, że pojechaliśmy do sąsiedniej prowincji handlować wyrobami z żelaza i brązu. Nie wiem czy mu uwierzył czy nie, ale ledwo powstrzymałem się od wyskoczenia z ukrycia, gdy ściął głowę naszemu tacie… – opowiadał Nan i gorzko płakał.

Ai długo tulił go czule, klepał po plecach, w końcu poprawił jego rozczochrane włosy, tak jak czyniła to kiedyś ich matka i powiedział:

– Nie mamy chwili do stracenia… Musimy umykać w góry, do naszej chaty… Jest tam już Czao… – powiedział.

– Ona ocalała…? – zdziwił się Nan.

– Tak i czeka tam na nas…  Zbierajmy się, bo mogą tutaj przyjechać następni wysłannicy cesarscy i z miasta pewnie niedługo nadciągną rabusie.

Wyszli z domu i zobaczyli jakiś ruch za płotem. Ai sięgnął po łuk i oparł strzałę o cięciwę, jednocześnie zaczął zbliżać się do ogrodzenia. Gdy podszedł do niego opuścił jednak broń, bo zobaczył dziesięcioletnią Yin, która często przychodziła do kuźni. Wziął ją drżącą na ręce i wrócił do brata. Dziewczynka ocalała, bo wybrała się do Nana i przez cały czas kryła się za ogrodzeniem ich domostwa. Teraz zabrali ją ze sobą i szybkim krokiem ruszyli przez dopalającą się wieś ku drodze prowadzącej w góry. Gdy byli dość wysoko, odwrócili się za siebie i w ostatnich promieniach słońca zobaczyli, że z przeciwnej strony, traktem wiodącym od cesarskiego pałacu zbliżali się jacyś ludzie. Szli dalej i raz jeden, raz drugi, nieśli na plecach zmartwiałą z przerażenia Yin. Tak przemknęli, najpierw ku łące Czao, skąd popędzili w dół jej zwierzęta, a potem do jaskini, ukrytej za wodospadem. Najwięcej kłopotów mieli z białym jakiem, który często przystawał i nie chciał ruszać dalej. Dopiero uderzany lekko kijem bambusowym, szedł dalej, by po jakimś czasie znowu się zatrzymać. W końcu dotarli jednak do wodospadu, położyli śpiącą dziewczynkę na poszyciu z mchu, a sami zajęli się przeprowadzeniem przez strumień i po wąskiej ścieżce kóz, owiec i jaka. Tym razem zwierzęta przesunęły się szybko i dopiero przed lejącą się z góry wodą, zastygały wystraszone. Jakoś jednak udało się je przepchać i niebawem wszystkie znalazły się w jaskini. Ai wyszedł przed wodospad, obudził delikatnie Yin, okrył ją swoim kubrakiem i przeprowadził przez ukryte przejście. Dopiero w jaskini mogli odetchnąć i zdjąć przemoczone odzienie. Sięgnęli do skrzyni i wyjęli z niej suche koszule i spodnie, jakoś dopasowali też coś dziewczynce, która drżała z zimna i cichutko płakała. Teraz mogli już wypchnąć zwierzęta na łąkę i ruszyć w kierunku domku, z komina którego, cienką smużką wznosił się biały dym. Czao usłyszała beczenie owiec i wybiegła przed drzwi, a gdy zobaczyła Aia i Nana, a potem swojego jaka, kozy i owieczki, puściła się pędem przez łąkę.

9. Była już późna noc, gdy żołnierze Czena dojechali do jaskini, ukrytej w górach. Tuż za nimi dwa konie wiozły Gao i Liu, a dalej podążały dość szybko trzy wypełnione po brzegi wozy. Stanęli przy wysokich krzakach berberysu, forsycji i czeremchy, które znakomicie maskowały wejście do kryjówki. Rozwiązano jeńców i wszyscy zaczęli przenosić bogactwa Wanga do połączonych ze sobą i ciągnących się daleko, daleko, ogromnych jaskiń. Rozpalono w nich ogniska i zatknięto pochodnie w specjalnych oprawach, przykutych do ścian. Dopiero w trzeciej komnacie były skrzynie, beczki, szerokie koryta wypełnione sianem i tam też znoszono wszystko. Trwało to bardzo długo, bo przejście przez krzaki było wąskie i miejscami trzeba było przeciskać się przez ciemną gęstwinę. Na końcu wniesiono rulony wzorzystej materii, miecze misternie inkrustowane złotem, topory i halabardy. Wszyscy usiedli przy dużym ogniu, by ogrzać się, gdyż zrobiło się bardzo zimno, ale nie posiedzieli długo, bo z daleka dobiegać zaczął odgłos końskich kopyt. Nikt ani nie drgnął, póki u wejścia nie pojawił się Czen i dwóch jego towarzyszy. Dowódca pomaszerował szybkim krokiem do trzeciej jaskini, zlustrował łupy, uśmiechnął się szelmowsko i wrócił do pozostałych.

– Dobra robota – powiedział i klasnął w dłonie – Należy wam się nagroda…

Jeden z przybyłych podał mu czarne dzbanki z wódką i poszedł na zewnątrz, do konia, by wyciągać z worków małe czarki. W Chinach nikt nie pyta o nieobecnych, więc wkrótce zmęczeni żołnierze pili ze smakiem, uderzali naczyniem o naczynie, śmiali się i wesoło rozprawiali. Ta sama wódka, która wcześniej zmorzyła cały oddział, odebrała szybko świadomość pozostałym żołnierzom. Gao i Liu siedzieli z boku, przy innym ognisku i też dostali sporo alkoholu. Przytuleni do siebie rzucali lękliwie spojrzenia ku środkowi jaskini, udawali, że piją i czasem szeptali coś sobie do ucha.

– Nie pij tego Liu – powiedział Gao – nie podoba mi się to, co oni tutaj robią…

– Udajmy, że śpimy, to może dadzą nam spokój… – szepnęła kobieta.

Czen chodził pomiędzy żołnierzami i sprawdzał, czy wszyscy już śpią. Patrzył też raz po raz na Gao i Liu, a w końcu przystanął, wziął się pod boki i ruchem głowy, jakby coś potwierdzał, dał znać najwierniejszym towarzyszom, że mają zająć się upitymi mężczyznami. Ci chwytali jednego po drugim i przeciągali, za ręce, na skraj wewnętrznej przepaści, głębokiej na ponad sto metrów. Tam z rozmachem zrzucali nieprzytomnych i wracali po następnych, a gdy już cisnęli ostatniego, skierowali się ku jeńcom. Czen pokręcił przecząco głową i sam podszedł do nich, sprawdzając jak głęboki jest ich sen. Kopnął z rozmachem Gao w udo, a gdy ten nie drgnął, szarpnął Liu i odciągnął ją na bok. Przykucnął przy udającej sen kobiecie, pogłaskał po piersiach i wsunął jej rękę między uda. W tym samym momencie Gao skoczył w powietrze z dzikim wrzaskiem, szarpnął leżącą na ziemi halabardę i zamachnął się na Czena. Wysłannik był jednak dobrym żołnierzem, wyćwiczonym w licznych wojnach, więc odskoczył błyskawicznie, chwycił długą kopię, z ostrzem jak nóż i z zakrzywionym hakiem i natarł z impetem na napastnika. Pozostali przy życiu dwaj żołnierze, też sięgnęli po halabardy i czekali na dogodny moment, by pomóc swojemu panu. Na razie jednak Gao i Czen toczyli bój, w powietrzu słychać było świśnięcia ostrzy, to tu, to tam migały one i krzesały iskry przy głowach przeciwników. Gao był prawdziwym mistrzem walk, więc szybko zaczął zyskiwać przewagę. W pewnym momencie zdecydowanie przyparł Czena do muru i ten zawołał z rozpaczą:

– Na co czekacie durnie….!!!

Żołnierze doskoczyli do Gao i zaczęli uderzać na oślep. Młodzieniec musiał teraz bronić się przed trzema sprawnymi napastnikami i zrozumiał, że jest to walka na śmierć i życie. Przygryzł wargi i z ogromną siłą zaczął kręcić młynka swoją halabardą. Jednocześnie tak się przesuwał, że stworzył wolne pole dla Liu, wciąż jeszcze udającej, że śpi. W końcu, między szybkimi oddechami, krzyknął:

– Liu przesuń się za mnie, bo cię uderzą…

Kobieta natychmiast wstała i powędrowała kilkanaście kroków ku wnętrzu jaskini. To był sygnał dla jej ukochanego, który przestał kręcić w powietrzu koła swoją bronią i na chwilę zatrzymał się. Czen syknął:

– Bierzcie go z boków…

Gao był na to przygotowany i tak wodził ostrzem w powietrzu, że żołnierze nie mogli przesunąć się za bardzo ani w jedną, ani w drugą stronę. W końcu jednak ruszyli, a wtedy rzucił się też do przodu Czen. Gao podskoczył i miał zamiar wylądować na sporym kamieniu, ale jego noga pechowo skrzywiła się, kość piszczelowa gruchnęła jak suchy patyk i młodzieniec rozpaczliwie zwalił się na ziemię. Na to tylko czekali przeciwnicy, którzy nieomal równocześnie wbili mu w plecy trzy ostrza.

– Liu…. – wrzasnął Gao i wydał ostatnie tchnienie.

Kobieta widząc śmierć ukochanego jęknęła przeraźliwie i ruszyła w kierunku przepaści. Czen szybko zastąpił jej drogę, doskoczył i chwycił ją z ogromną siłą za włosy. Podbiegli też dwaj kompani i chwycili ją za nogi. Wierzgała nimi i próbowała się wyrwać, krzyczała i biła rękoma powietrze. Jeden z zaufanych otworzył jej przemocą usta i wlał w nie alkohol, zmieszany z proszkiem usypiającym. Potem uczynił to raz jeszcze i jeszcze raz, nie bacząc na to, że Liu krztusiła się i prosiła o litość. W końcu rzeczywistość zaczęła niknąć w jej świadomości, zamknęła oczy i zapadła w czarny sen. Czen wskazał na stertę skór i żołnierze zanieśli tam Liu, odarli ją z odzienia, rozszerzyli nogi i czekali na Czena. Ten podszedł szybko, odwiązał rzemień na pasie, zrzucił skórzane spodnie i przybliżył się do uśpionej kobiety. Zaczął ją gwałcić tak intensywnie, że mężczyźni z boku ledwie mogli ją utrzymać. Robił to długo, okrutnie wgryzając się zębami w uda i łydki, aż w końcu poczuł ogromne ciepło i rozkosz. Wysunął się z niej, przysiadł na kamieniu obok, zapalił fajkę, pyknął z niej parę razy, a potem znowu dziko doskoczył do kobiety. Czynił tak trzykrotnie, za każdym razem czując, że rozpala się do czerwoności i uwalnia się od bagażu męskości. Gdy skończył, jego kompani chcieli skorzystać z okazji i też ruszyli do kobiety, ale jedno uderzenie krótkiego bicza w powietrzu spowodowało, że niemal równocześnie odskoczyli w popłochu.

– Ubrać ją – wydał rozkaz Czen – I nie ważcie się jej tknąć…

– Tak jest panie Czen – odpowiedzieli i zaczęli naciągać ubranie na tułów, pośladki, ręce i nogi Liu.

Czen przygotował sobie posłanie ze skór niedźwiedzich i tygrysich, przykrył się ciepłym futrem pantery i nieomal natychmiast zasnął. Dwaj żołnierze doprowadzili do porządku kobietę, przykryli ją owczymi skórami i też przygotowali sobie miejsce do spania. Na wysokiej półce skalnej, w środkowej jaskini, przesuwał się wielki czarny wąż i patrzył z daleka na leżących ludzi. Ciągle żywe ogniska odstraszały go jednak i skierował się ku skałom, które schodziły w dół, ku przepaści. Wyczuwał tam krew i instynktownie kierował się ku leżącym w dole, postrzępionym podczas upadku i powyginanym ciałom. Na stercie kości i czaszek, pośród których buszowały szczury, nietoperze i roje robactwa, leżały też bez bezwładnie, zmasakrowane zwłoki Gao.

Noc przełamywała się nad górami i na wschodzie pojawiła się pierwsza, wąska i niewyraźna smuga światła. Z każdą chwilą jednakże tężała i powiększała się, aż w końcu pierwsze promienie słońca wystrzeliły nad szczyty i rozlały na niebie tęczę barw. Sikorki i zięby, szczygły i pliszki obudziły się i zaczęły głośno pokrzykiwać, śpiewać długimi trelami i nawoływać się z daleka. Przed wejściem do jaskiń przeszedł czarny niedźwiedź, zatrzymał się na chwilę, długo wciągał powietrze w nozdrza, a gdy poczuł woń koni i ludzi, umknął szybko w góry. Liu obudziła się pierwsza i poczuła straszny ból w okolicy łona, dokuczały jej  też rany na nogach i rękach. Kątem oka zauważyła, gdzie śpią żołnierze i ich dowódca, uniosła się na łokciu i zauważyła, że niedaleko Czena leży nóż, który zapewne wypadł zza pasa Gao. Cichuteńko, bezszelestnie wstała i podeszła do niego. Potem jeszcze delikatniej, przesunęła się ku wysłannikowi, który spał głębokim snem i głośno chrapał. Nie zwlekając dłużej wbiła mu nóż w kark i przeciągnęła ku gardłu. Czen zamachał rękoma i wydał z siebie ledwie głuchy dźwięk. Liu odczekała chwilę i przesunęła się ku żołnierzom, którzy nie widząc zagrożenia, wypili wieczorem sporo wódki usypiającej. Pamiętając o naukach Gao, zabiła ich z taką samą wprawą, jak wcześniej zrobiła to z Czenem. Dopiero teraz usiadła na stercie skór i gorzko zapłakała, a łzy zrosiły jej rzęsy, popłynęły po policzkach i zaczęły kapać na ziemię. Jeszcze wczoraj miała ukochanego mężczyznę i chciała ułożyć sobie z nim życie, jeszcze tak niedawno świat wydawał jej się piękny i marzyła o dalekich wyprawach, o wspólnym życiu, o przytulnym domu i o dzieciach. A teraz cóż pocznie i gdzie się podzieje? Wszędzie tylko zbrodnia i zło! Niesprawiedliwość i cierpienie! Z wielkim trudem zaciągnęła trzy ciała nad brzeg przepaści i zrzuciła je w dół, tam gdzie ciśnięto też zwłoki jej mężczyzny. Widziała w tym jakąś zasadę, odbierała to jako rodzaj sprawiedliwości, zapłaty za przewinę. Przez chwilę się wahała, przecież nie zdołałaby zejść na dół i wydobyć ciała ukochanego. Napatrzyła się w życiu na śmierć i podchodziła do niej jak do zwieńczenia naturalnego cyklu. Broniła życia i cieszyła się nim, ale też wiedziała, że porzucenie ciała niczym nie różni się od ścięcia włosów. Wyszła przed jaskinię, wydostała się przed krzaki i natychmiast poczuła jak chłodne, poranne powietrze uderzyło w nią. Na niewielkiej łące narwała pięknych kwiatów i uplotła z nich duży wianek. Wróciła do jaskini i na brzegu przepaści rzuciła go w dół.

– Żegnaj ukochany Gao… – szepnęła suchymi od cierpienia ustami – Żegnaj moja miłości… Muszę wejść na drogę, po której nie chciałam iść… Żegnaj moja miłości… Jestem płaczącą wdową i idę cię pomścić…

10. Był wczesny ranek. Ogień rozniecił się szybko w glinianym piecu i delikatne ciepło rozlało się po całym domu. Czao i Ai, Nan i Yin siedzieli przy szerokim stole, jedli ryż i suszoną rybę, warzywa i owoce. Pili też krystalicznie czystą wodę ze źródła, bijącego na łące i dającego początek strumieniowi, który wpada do rzeki Wei He, a ta niesie jego wody do świętej, odwiecznej i życiodajnej Huang He. Czuli się tutaj bezpieczni jak ślimak w skorupie, jak sroka w swoim kulistym gnieździe, jak pantera na gałęzi wysokiej sosny. Lampy rozświetlały półmrok izby, w której było tylko jedno małe okno. Cienie całej czwórki wydłużyły się i sięgały od przeciwległej ściany do połowy sufitu. Wyglądały jak mityczne postaci, pochylające się nad nimi i przysłuchujące się rozmowie. Może właśnie to, a może przeżycia ostatnich dni spowodowały, że Czao zaczęła barwną opowieść:

– W pradawnych czasach nie wszyscy ludzie byli źli, a nawet pojawiali się tacy, którzy troszczyli się o biednych i najsłabszych. Pamiętacie legendę o potężnym władcy…? Jego matka Fu Bao zobaczyła wielki rozbłysk przy Gwieździe Polarnej i w cudowny sposób zaszła w ciążę. Wiele miesięcy, znacznie dłużej niż normalne kobiety, nosiła w swoim łonie niezwykłe dziecko…

– To światełko nazywamy teraz Gwiazdą Cesarską… – dopowiedział Nan.

– Tak, to jest ta gwiazda – potwierdziła Czao i ciągnęła dalej – Dziecko Fu Bao było bardzo zdolne i inteligentne… Już na samym początku nauczyło się szybko mówić i miało wiedzę wielkich mędrców. To ten chłopiec, a potem mężczyzna, przysposobił do polowania niedźwiedzie, leopardy, tygrysy i razem z nimi walczył ze złem, on też siał i sadził wszystkie zboża, trawy i drzewa. Na imię miał Xianyuan, a kiedy dorósł stał się wielkim mocarzem i panował nad całym Państwem Środka.

– Czy mówisz o Żółtym Cesarzu – wtrącił się raz jeszcze Nan, który właśnie nałożył sobie nową porcję ryżu do małej, czarnej miseczki.

– Tak, to jego mam na myśli – przytaknęła i kontynuowała opowieść – Nie wiemy jak wyglądał, choć niektórzy mówią, że miał cztery twarze i widział wszystko, co dzieje się na świecie…

– Inni mówią, że miał głowę smoka, przydają mu rogi jelenia lub czaszkę latającego węża – włączył się Ai.

– Tak ukochany, o tym też słyszałam, ale mnie najbardziej wzrusza jego dobroć i mądrość… – mówiła dalej Czao – To był czas kształtowania się wszystkiego i wyodrębnienia pięciu pierwiastków: drzewa, wody, ognia, ziemi i metalu. Potem pojawiło się pięć stron świata, pośród których rządziło pięciu władców niebieskich: wschodem zarządzał Wielki Blask czyli Fuxi, któremu pomagał Goumang, zachód leżał w gestii Shaohao z pomocnikiem Ruoshou, południem rządził Płomienny Cesarz Yandi, którego wspierał Czerwony Blask, na północy niepodzielnie panował Zhuanxu i jego pomocnik Ciemny Smok. Naszą częścią kraju, czyli Państwem Środka władał Żółty Cesarz, który miał swoją siedzibę w masywie Kunlun. To tam zaczyna się bieg wielkich rzek: Czarnej, Białej, Czerwonej i Żółtej…

– Moja mama mówiła mi, że jego pałacu strzegł Luwu, tygrys z ptasimi szponami – włączyła się nagle do opowieści Yin.

– Tak… tak skarbie… – potwierdziła z promiennym uśmiechem Czao i dodała – Był tam też ptak Chun, strzegący szat cesarskich. Na stokach Kunlun leżało miasto Żółtego Cesarza i jego pałac, sięgający swoim ogromem nieba, z grubymi murami i basztami…

– Ojciec opowiadał nam, że za tymi murami żyły inne dobre bóstwa i fantastyczne zwierzęta… –  dorzucił Ai.

– Mówił też, że na zachodnich zboczach tych gór rosły drzewa Perłowe, a także pnie Czarnego Nefrytu i Nieśmiertelności… – żywo przyłączył się do wypowiedzi brata Nan.

Iskry strzelały w piecu, a przez niewielkie, otwarte okno zaczęło wpadać coraz więcej światła. Czao wstała z klęczek, podchodziła do każdego z osobna i dolewała gorącej wody do czarek z liśćmi zielonej herbaty. Dołożyła też trochę wędzonej wołowiny na talerz, leżący na środku stołu i wróciła na swoje miejsce.  Ai śledził jej ruchy i widząc niezwykle zgrabną kibić, czuł wielkie podniecenie, pragnął jej teraz, jak nigdy dotąd. W jego myślach pojawiła się znowu naga, leżąca na miękkiej skórze pantery i czekająca na jego dotyk. Jak z zaświatów dobiegły do niego jej słowa:

– Za czasów Żółtego Cesarza skonstruowano dokładniejsze przyrządy astronomiczne, policzono gwiazdy na niebie i stworzono kalendarz. To on wynalazł pismo i kompas, a także koło garncarskie…

– Zawdzięczamy mu też podstawy medycyny i akupunktury – rwał się do uzupełniania opowieści Nan – nauczył nas wytwarzać papier i jedwab…

– O czymkolwiek nie pomyślisz kochany Nanie – powiedziała Czao – może mieć związek z tym władcą. To on każde dwanaście dźwięków w oktawach ułożył w gamy chromatyczne, władał magią i był surowym, ale sprawiedliwym sędzią podległych mu bóstw, duchów i demonów. Dzięki niemu ludzie posiedli umiejętność odpędzania złych duchów, a w Państwie Środka pojawił się feniks i jednorożec, co było znakiem dobrych i sprawiedliwych rządów.

– Gdyby Żółty Cesarz rządził w naszych czasach, moglibyśmy żyć spokojnie na wsi, uprawiać ryż na nawodnionych polach, a pszenicę i proso na górskich tarasach – zadumał się Nan.

– Każde zło ma swój koniec, tylko ludzie strasznie cierpią, gdy ono się rozprzestrzenia – powiedział Ai i spojrzał wymownie na Czao.

– Tak, dobro też zmierza ku jakiejś ostateczności, ale często pozostawia po sobie ludzi i stwory, które będą dalej prowadzić walkę ze złem – przytaknęła jego ukochana – Dobry cesarz jadł pastę nefrytową, dzięki której był nieśmiertelny, ale pewnego dnia pojawił się na świecie smok z długą brodą i zabrał władcę do nieba. Ten usiadł na smoku wraz z siedemdziesięcioma poddanymi i swoim haremem i przeniósł się do nieskończoności. Zostawił jednak pośród ludzi swoją uwielbianą małżonkę – Lei Zu – którą uznawano za boginię piorunów. To ona nauczyła ludzi hodować zwierzęta, przydała im także wiele innych umiejętności, a nawet wynalazła parasol…

– Qin Shi Huangdi jest potworem i tylko demony mogły go zesłać na ziemię – powiedział Ai, a potem ciągnął dalej podjęty temat – Tylko on jest szczęśliwy, otoczony konkubinami, jedzący najlepsze mięsa i ryż, ubrany we wzorzyste szaty z jedwabiu i atłasu. Wszyscy gną się przed nim w ukłonach, wieśniacy oddają mu dziewiątą część zbiorów, rzemieślnicy i artyści wykonują dla niego najpiękniejsze meble, sprzęty i ozdoby. Jest mu tak dobrze, że powinien być wdzięczny bogom i ludziom, a on zabija codziennie tłumy, ścina głowy, torturuje, odbiera nadzieję i szerzy mrok…

– Jest taki potężny, otoczony swoimi wojskami, doradcami, poborcami danin i zaufanymi szpiegami, że nikt nie zdoła się do niego przedostać… – powiedział zamyślony głęboko Nan.

– Sprytem można pokonać największą bestię… – mówił dalej Ai – Przypomnij sobie, czego uczył nas ojciec… Tak, kochany bracie, urodziliśmy się, by zabić tego strasznego człowieka…

Czao, nagle olśniona i przerażona, spojrzała na ukochanego i mimowolne łzy natychmiast pojawiły się w kącikach jej oczu. W mig zrozumiała o czym mówi Ai i przysunęła się do niego, chwyciła za rękę i przytuliła się, cichutko łkając. On otoczył ją ramieniem i kontynuował:

– Kochana Czao, Nanie i ty malutka Yin, to co teraz powiem będzie naszą wielką tajemnicą… Musimy pomścić wszystkich niewinnych ludzi z naszej wsi, musimy upomnieć się o tych, którzy chcieli być szczęśliwi, a nigdy nie zaznali radości… Pracowali ciężko i oddawali swoje płody cesarzowi, wysyłali synów do armii i córki do haremów… Tak jak my budzili się rano i nie wiedzieli, że nowy dzień przyniesie im ból i śmierć…

Czao i Yin płakały, tuląc się do siebie, a twarz Nana przybrała groźny wyraz. Wyprostował się i patrzył przed siebie, jakby widział jakieś dalekie krajobrazy lub przypatrywał się ze wzgórza walczącym armiom.

– Musimy teraz, kochany bracie, wstąpić na drogę, z której możemy nigdy nie wrócić – mówił Ai – Nie mamy jednak wyboru, bo nasz czcigodny ojciec, rodzina Czao i wszyscy niewinnie zamordowani, proszą nas o to… Udamy się do cesarskiego miasta i przenikniemy w pobliże cesarza, a w dogodnej chwili zabijemy go… To jest bardzo trudne zadanie i musimy mądrze przygotować się do niego, inaczej naszym udziałem będzie tylko ból i śmierć…

– Ale jak to zrobić – spytał Nan – Przecież cesarza chroni wielka armia, strażnicy sprawdzają też każdego, kto zbliża się do władcy…

– Wiem i pamiętam, że jest on przebiegły jak wąż, potrafi też znakomicie władać mieczem, kopią i toporem – potwierdził Ai – Musimy jednak znaleźć jakiś sposób… Dopiero jak przedostaniemy się do miasta, znajdziemy pracę, wnikniemy w nowe środowisko, nadarzy się okazja, by skoczyć do gardła mordercy.

– Czy już jutro podążymy tam razem? – spytał Nan.

– Nie, ty udasz się do sąsiedniej prowincji i po jakimś czasie przyjedziesz stamtąd do pracy, ale musisz to zrobić tak, by nie było wątpliwości, że przybywasz z daleka… – instruował go Ai – Pamiętaj, że nigdy nie będzie ci wolno nazwać mnie bratem, choć musisz znaleźć się blisko mnie. Shi Huangdi ma wszędzie wielu szpiegów i prości ludzie też chcą się zasłużyć władcy, poprawić swój byt, więc donoszą, gdy tylko pojawi się ku temu okazja. Tylko ja będę ustalał miejsce i czas naszych spotkań, a ty będziesz czekał i pomagał mi w miarę możliwości… Jesteśmy mistrzami sztuki kowalskiej i musimy tak dobrze pracować, takie piękne rzeczy robić, by w końcu cesarz zapragnął poznać jednego z nas…

– Czy nikt nas nie rozpozna? – spytał Nan – Czasem cesarscy żołnierze przyjeżdżali do kuźni naszego ojca i rozmawiali z nami…

– Czas zmienia twarze i zaciera gesty w pamięci – odrzekł Ai – Ale musimy być bardzo czujni i dla dobra sprawy usuwać tych, którzy mogliby nam zagrozić… Przypomnij sobie słowa mędrca, które tyle razy powtarzał nam ojciec: nie stawiaj siebie na pierwszym miejscu, ale stój na czele, nie dbaj o siebie, a jednak żyj, nie zabiegaj o swoje, a dopniesz swego…

– Czy o takiej drodze mówi Lao Tse? – spytał Nan.

– Każda droga jest dobra, jeśli prowadzi do celu i oddala cierpienie, pomaga stworzyć nowy świat – ciągnął Ai – Przelana krew jest jak wielki, nieustający krzyk. Poprzez nią umarli błagają nas o zemstę… Myślałem, że zabicie jednego mordercy wystarczy, ale po Wangu przyjechał Czen i łańcuch ciągnąłby się w nieskończoność. Musimy zabić tego, który wysyła wszystkich mrocznych jeźdźców i swoje cesarstwo buduje na łzach, bólu i zgruchotanych kościach.

Czao wyszła z Yin na zewnątrz domu i poprowadziła ją w stronę pasących się na łące owiec i kóz. Tylko biały jak stał z drugiej strony, przy skałach, ostro wznoszących się ku niebu i jakby nie przyznawał się do powinowactwa z innymi zwierzętami. Słońce pojawiło się już za załomem gór i prażyło, opalając twarze, przydając energii ciałom. Leciutki wietrzyk poruszał kwietnym dywanem, pochylał chabry i osty, przyginał do ziemi trawy i barwne zioła. Yin zaczęła zrywać najpiękniejsze kwiaty i zapytała:

– Zrobisz mi wianek, Czao?

– Zrobię, ale nie teraz… – odpowiedziała kobieta – Będziemy tutaj żyły wiele dni, może nawet lat i zrobię ci niejeden wianek…

Znowu łzy pojawiły się w czarnych oczach Czao i załkała, tuląc do siebie dziewczynkę i czując jakiś dziwny, niewytłumaczalny niepokój. To nie był strach o Aia, to jakaś wielka groza znajdowała w niej miejsce, gdzie mogłaby się zaczepić i pozostać na zawsze. Poczuła dreszcze w całym ciele i jakby przez ułamek sekundy pojawił się w jej świadomości wielki brodaty smok. Gdy była dziewczynką ciągle śniły jej się te wielkie stwory i zrywała się ze snu, krzyczała i chciała uciekać. Wtedy jej kochająca matka przytulała ją i tak długo głaskała po głowie, aż Czao zasypiała. Zdarzało się, że jej rodzicielka zapadała w sen razem z nią i budziły się razem, w objęciach, czując swoje czułe ciepło. Teraz ciało jej pięknej matki rozszarpały i pożarły sępy, nie ma już jej braci i sióstr, zamordowano też jej ojca. Poczuła przypływ złości, chwyciła za rękę dziewczynkę i poprowadziła ją z powrotem do domu. W drzwiach przywitał ją Ai i zaproponował, by poszli razem do jaskini. Nan zajął się Yin, a oni zaczęli powoli wspinać się ku osłoniętemu skałami wejściu. W końcu znaleźli się na miejscu i natychmiast objęli się, głodni swych ciał i pocałunków. Szybko zrzucili ubrania i położyli się obok siebie na stercie owczych futer. Zaczęli się delikatnie całować i gładzić dłońmi po plecach, piersiach i pośladkach. Teraz Czao decydowała o wszystkim i lekkim ruchem przewróciła go na plecy, a potem usiadła na nim i poczuła jak jego męskość wsuwa się w nią i promieniuje prawdziwym żarem. Kochali się długo, raz to krzycząc w uniesieniu, raz wzdychając i pojękując, przestając na chwilę, a potem znowu zaczynając z wielką energią. W końcu legli obok siebie spoceni i zmęczeni, ale nie rozdzielali rąk, leciutko przesuwając palce i ocierając je o siebie.

– Nie gniewaj się ukochana… – powiedział Ai – Muszę pomścić mojego ojca, twoją rodzinę, naszych sąsiadów i znajomych…

– Wiem… – szepnęła – Ale strasznie się boję, że nie wrócisz…

– Ja też się boję… – potwierdził – Nie mam jednak wyboru. Muszę ruszyć i jeszcze zabieram ze sobą brata, który też może stracić życie…

– Nie ma innego sposobu, mój ukochany… – mocniejszym głosem powiedziała Czao – Pamiętaj jednak, że tutaj, w górach będę na ciebie czekać przez trzy lata… jeśli nie wrócisz, ruszę twoim śladem… Zawsze będę cię kochać i nosić w moim sercu… Nic tego nie zmieni…

– Czasami ludzie muszę od siebie odejść, by potwierdzić jak wielka jest ich miłość…

Muszą żyć w oddaleniu, by w samotności zbudować swoją przyszłość…

– Nie okłamuj mnie – powiedziała z płaczem – Przecież wchodzisz na drogę, z której nie ma powrotu…

– Nie ukochana Czao – nie zgodził się – Gdybym nie wierzył, że wrócę, nie wstępowałbym na ten szlak. Muszę wszystko tak zaplanować i przeprowadzić, by wrócić do ciebie…

Znowu przywarli do siebie i kochali się w zapamiętaniu, czuli słodycz ust i ciepło ciał, głaskali się i pieścili, jakby chcieli zachować na zawsze w pamięci energię tej chwili. Wszystko jednak ma swój koniec i wszystko podąża ku jakiemuś kresowi. Z ociąganiem, powoli, wstali ze skór, otrzepali włosy z sierści i siana, a potem ubrali się i zaczęli schodzić w kierunku domku, przed którym widać było Nana, goniącego się z Yin. Słońce dawno minęło najwyższy punkt na niebie i podążało ku zachodowi, a gdzieś wysoko, w chmurach krążył białozór. Yin wskazała go palcem i podbiegła w stronę Czao, która przystawiła rękę do czoła i spojrzała we wskazanym kierunku. Pokiwała ze zrozumieniem głową i otoczyła ramieniem dziewczynkę. Ai wszedł z Nanem do domu i zaczął, krok po kroku, omawiać szczegóły zbliżającej się wyprawy. Nagle, zza starej skrzyni i sterty kopii, wyszła rdzawa mysz, stanęła na niewielkim pieńku, wzniosła się na tylnych łapkach i poruszając cały czas nosem i wąsikami, zaczęła przyglądać się mężczyznom. Zauważył ją Nan, przyłożył palec do ust, wskazał na nią i szybko doskoczył do miejsca, gdzie stała. Chwycił ją wprawnie i przyniósł do stołu, gdzie trzymając ją, zaczął wsuwać do pyszczka okruchy ze stołu i leżące na nim ziarenka ugotowanego ryżu. Potem schował ją do kieszeni na piersiach i zabezpieczył wyjście. Ai patrzył na niego i myślał, o tym, że brat dopiero co przestał być dzieckiem, a już musi wraz z nim stawić czoła niewyobrażalnym siłom. Groźny, obezwładniający lęk przeszył  mężne serce syna kowala, ale też zniknął tak samo szybko, jak się pojawił. Starszy brat uśmiechnął się do młodszego i dalej tłumaczył mu, co powinien zrobić i jak ma się zachować.

11. Dong powoli odzyskiwał świadomość, ale widział wciąż zamazane obrazy, jakby patrzył przez grubą taflę lodu. Dochodziły do niego jakieś dźwięki, pokrzykiwania i nawoływania, ale trudno mu było połączyć je w logiczną całość. Czuł dotkliwy ból z tyłu głowy i bał się poruszyć nią, jakby groziło mu wciąż wielkie niebezpieczeństwo. Uchwycił się tej myśli i powoli zaczął przypominać sobie kim jest i co się stało. Nagle przestrzeń wokół niego zyskała na ostrości i zobaczył grupę ludzi idących przy wielkim wozie, zaprzężonym do dwóch koni. Poruszył się powoli i dotknął rany na głowie, z której lekko sączyła się krew. To była jego wieś i tutaj przyjechał wysłannik cesarski ze swoim oddziałem, by wszystkich wymordować. Przypomniało mu się, że uciekał przed jednym z żołnierzy i otrzymał cios mieczem w głowę, a potem upadł wprost w stóg siana. Oprawcy zapomnieli o nim i tak przeleżał w ukryciu dwa dni, bez czucia i świadomości, aż wreszcie zaczął się budzić i zobaczył szabrowników, odzierających domostwa z tego, co jeszcze pozostało i czego nie strawił ogień. Przez chwilę zastanawiał się czy wyjść z ukrycia czy nie, ale jego decyzję przyspieszyło dwóch rosłych drabów, zbliżających się z widłami do siana. Zanim zagłębili je w nim, wyszedł powoli i stanął na chwiejnych nogach. Pomyślał, że zaraz go zabiją, ale oni podbiegli do niego, wsparli go ramionami i poprowadzili do wozu.

– Bierzemy co się da i wracamy do miasta – powiedział jakiś starzec – Tutaj już nie masz co robić… Wilki i niedźwiedzie wkrótce nadejdą i mogą ci zrobić krzywdę… Przyłącz się do nas, a znajdzie się miejsce do spania i praca w którymś z domów…

Dong pokiwał potakująco głową i usiadł wygodniej na wozie, na który właśnie ładowano jakieś rolnicze narzędzia, siano i słomę, spętane kozy i barany, nawet psy i koty. Najwięcej sprzętów znaleziono w kuźni, a gdy odkryto schowek w dachu, wyniesiono z niego miecze i kopie, halabardy i noże. Były tam też naczynia z brązu i żelaza, a nawet trzy niewielkie worki z ryżem, pszenicą i grochem, trochę wędzonej wieprzowiny i udziec barani. Przy kuźni nie było starego kowala, ale w ogrodzie znaleziono świeży grób, co było dziwne, bo ciała wszystkich zamordowanych leżały na podwórkach, w sadach i przy drogach, a na środku wsi żołnierze utworzyli piramidę z odciętych głów. Spłoszone sępy odleciały na pobliskie topole, albo krążyły w powietrzu i wydawały pojedyncze, złowieszcze jęki. Nagle jednak wzbiły się znacznie wyżej, co zaniepokoiło starca dowodzącego szabrownikami. Wskazał kołujące ptaki najbliżej stojącemu mężczyźnie i powiedział:

– Sępy wzbiły się wyżej…

Ten nie zrozumiał o co chodzi, wzdrygnął ramionami i pobiegł dalej rabować co się da, wynosić ziemniaki i marchew z ziemianek, szukać zwierząt upieczonych żywcem w pożodze.

Wszędzie panowało ożywienie, kobiety i mężczyźni podążali ku miejscom, gdzie ocalały jakieś części chat, wchodzili pod ziemię do schowków, wydobywali ze spichlerzy kosze z jabłkami i gruszkami, owocami morwowca, kasztanami i żołędziami. Nagle, jak na komendę, wszyscy zatrzymali się i zaczęli nasłuchiwać. Od strony cesarskiego dworu nadjeżdżali jeźdźcy i tętent końskich kopyt wzmagał się coraz bardziej.

– Uciekajmy, to żołnierze cesarza – krzyknął ktoś i puścił się pędem w zarośla bambusowe.

– Nie uciekniemy – powiedział starzec, zszedł z kozła i stanął przy wozie.

Nie minęło wiele czasu i dwudziestoosobowy oddział, uzbrojony po zęby, w pięknych, lśniących zbrojach z pomalowanych na czerwono płytek z pancerza żółwia, wjechał na główny trakt wiejski. Widząc u końca wsi wielki wóz i umykających ludzi, żołnierze natychmiast skierowali się ku nim, z bojowym okrzykiem. Szybko okrążyli szabrowników i dźgając lekko kopiami w karki, zagonili ich w jedno miejsce, przy koniach i pojeździe. Jako ostatni nadjechał majestatycznie gruby dowódca i zaczął poruszać się pomiędzy złapanymi ludźmi na swoim koniu. Przyjrzał się wszystkim i upewnił, że ma do czynienia z mieszkańcami obrzeża cesarskiego miasta. Nieco dłużej zatrzymał się przy wozie i ze zdumieniem patrzył na leżące na nim miecze i inną, pięknie wykonaną broń.

– Chcieliście okraść miłościwie nam panującego Qin Shi Huangdi…!?

Złapani padli na kolana i płakali żałośnie, pochylając głowy i bijąc nimi o ziemię. Jedni milczeli przerażeni, a inni błagali:

–  Dostojny panie daruj nam życie… Nie zabijaj nas… To bieda nas tutaj przywiodła… Wszystko chcieliśmy oddać cesarzowi…

–  Teraz łasicie się psy… –  krzyknął dowódca i wciąż siedząc na koniu, kopnął w głowę najbliżej stojącego, łysego i przysadzistego jak on, mężczyznę. –  Zobaczymy co cesarz każe z wami zrobić? Ja bym was wszystkich już tutaj skrócił o głowę, ale może nasz pan będzie miał inny pomysł…

Powiedziawszy to, spiął konia ostrogami i pojechał przyjrzeć się zniszczeniom w różnych miejscach wsi. Zatrzymał się dłużej przy piramidzie z głów i napisie na desce. Przejechał cały trakt od wjazdu, aż do kuźni, pokręcił się na niektórych podwórkach, a potem wrócił do wozu i swoich żołnierzy, którzy spętali już wszystkich schwytanych. Nagle z pojazdu uniósł się zraniony w głowę mężczyzna i krzyknął przeraźliwym głosem:

–  Panie, panie… ratuj mnie, bo jestem niewinny… Pochodzę z tej wsi i zostałem schwytany przez okrutnych złodziei… –  zawodził Dong i załamywał ręce.

Dowódca podjechał do wozu, przyjrzał się mężczyźnie i od razu zauważył ranę na głowie, po nieudanym cięciu mieczem. To upewniło go, że człowiek ten mówi prawdę i nakazał sprowadzić go na ziemię, dać wody i ryżu, a potem wsadzić na pustego konia.

–  Staniesz przed obliczem cesarza i opowiesz mu o wszystkim – powiedział dowódca i nakazał ruszać w kierunku dworu.

Dong pierwszy raz w życiu siedział w siodle krwistego rumaka i bardzo się przestraszył. Na szczęście żołnierze spętali mu nogi po brzuchem zwierzęcia i ręce przywiązali do grubego pasa. Jechali teraz wolno skrajem gór i nie wiedzieli, że zza jednej ze skał obserwuje ich kobieta w średnim wieku, która także podąża w okolice pałacu. Dong rozmyślał gorączkowo, co ma powiedzieć cesarzowi, by go nie rozgniewać. Usłyszał od Aia o zbrodniach Wanga i widział pojawienie się siepaczy Czena, a potem prawie całą straszną masakrę. Co jednak na to powie cesarz i co każe z nim zrobić? Może lepiej skłamać, może coś dodać… rozmyślał gorączkowo i szukał rozwiązania. Wydostali się już z górskiego wąwozu, przejechali wielki las bambusowy i pojawili się na głównej drodze, prowadzącej do pałacu. Mijali teraz rolników w słomianych, stożkowych kapeluszach, zmierzających na pola i zatrzymujących się w miejscu, bijących pokłony i ruszających dalej, po przejechaniu oddziału i wozu. Za nimi pozostały wspaniałe góry, które rysowały się wyraziście dzięki słońcu, stojącemu wysoko na czystym niebie. Dong nie miał odwagi patrzeć ludziom w oczy, bo wstydził się swojego czynu. Oni wcześniej zaproponowali mu miejsce i pracę w jakimś domu, a on zdradził ich i nazwał przy grubym dowódcy złodziejami. Wiedział jednak, że musi trzymać się tej wersji, bo to była jego jedyna szansa. Cesarz nie miał litości dla złodziei i na pewno każe ich zbić, może jednak zlituje się nad nim. Skoro ważny żołnierz nakazał posadzić go w siodle i odłączył od szabrowników, to może to jest dobry znak? Obejrzał się za siebie i zobaczył, że nad skałami, zasłaniającymi miejsce, gdzie była jego wieś, unosił się wciąż siny dym dogasających domów i spichlerzy. Tyle lat spędził w tym miejscu i tyle dobrych i złych chwil zapamiętał. Przed oczyma stanęli mu ojciec i matka, brat i siostra, a potem ich śmierci, z powodu starości i choroby. Tylko brat mu pozostał, ale jego, zaraz na początku najazdu, zabili żołnierze Czena. Teraz był sam na świecie i właściwie wszystko mu było jedno, co zrobi z nim cesarz, żałował tylko, że nigdy nie wspiął się na najwyższe szczyty górskie, nie widział innych prowincji i nie zaznał kobiety. Choć miał czterdzieści dwa lata i ładną twarz, żadna dziewczyna we wsi nie chciała iść za mąż za kulawego. Urodził się już z tą przypadłością i im był starszy, tym trudniej mu było poruszać się, wykonywał tylko lżejsze prace i korzystał z gościnności i opieki brata i jego żony. Łza pojawiła mu się w oku, gdy przypomniał sobie jego dzieci, dziewczynkę i chłopca… I czułą bratową, która własnym ciałem osłaniała maleństwa przed razami mieczy. Brat też skoczył z widłami przeciwko mordercom, ale ugodzili go włócznią w brzuch, a potem ścięli głowę, jak wszystkim we wsi. Dlaczego właśnie on ocalał i co powinien teraz zrobić – rozmyślał i wpatrywał się w zwężającą się w dali drogę. Gdzieś daleko połyskiwała w słońcu rzeka Wei He i słychać było z oddali przeczysty śpiew i tęskne tony gruszkowatej pipy.

12. Liu siedziała na gładkim głazie na środku głównej komnaty w jaskini. Wciąż czuła ból w okolicach łona i na pokąsanych przez Czena udach. Zakryła twarz otwartymi dłońmi, zatopiła się we wspomnieniach i płakała. W jej myślach pojawiły się intensywne obrazy ostatnich dni, kiedy to kochała się z Gao w ogrodzie poborcy, a potem doświadczyła tylu strasznych cierpień. Otarła łzy z oczu lnianą chusteczką i rozejrzała się po jaskini, w której zgromadzono tyle bogactw. Nie chciała ich, bo wiedziała, że na wszystkim ciąży krew, każda złota bransoleta, każdy nefrytowy naszyjnik, każdy drogocenny pierścień, mają swoją historię, związaną z jakąś śmiercią i niewysłowionym cierpieniem. Dlaczego ludzie wyrządzają sobie tyle krzywdy, skąd bierze się u nich ten pęd do zabijania. Przecież i tak wszyscy umierają, prędzej czy później odchodzą do nicości i niczego ze sobą nie zabierają. Mogliby stworzyć pomniki swoich osób w pamięci innych, mogliby zasłynąć jako wielcy nauczyciele, lekarze, architekci i artyści, a oni wciąż tylko zapisują krwawe karty historii. Pomyślała o Shi Huangdi, który przyszedł na świat jak Czao Czeng i jako chłopiec wstąpił na tron. Potem przyjął tytuł cesarski i ogłosił się potomkiem Żółtego Cesarza, szybko też zasłynął jako najokrutniejszy morderca. A mógł pozostać w świadomości ludzi jako ten, który zjednoczył Chiny, budował i sprawiedliwie dzielił dobra… Był synem królewskiego zakładnika Zichu, który przebywał w mieście Handan, a jego matką była nałożnica bogatego kupca Lu Pu-weia. Dopiero, gdy osiągnął pełnoletniość, zaczął realizować swój plan, połączenia i pogodzenia zwaśnionych królestw. Ale czy dokonałby tego – myślała Liu – gdyby nie palił miast i nie zabijał opornych dowódców, bogaczy i prostych ludzi, gdyby nie dławił buntów i nie pozbywał się wpływowych feudałów? Każdy człowiek ma w sobie coś złego, jakby wspomnienie zwierzęcia, które rzucało się na inne istoty, szarpało mięso i przelewało krew. On wsłuchiwał się w pomruki drapieżnika, który zawsze w nim był i ruszał do walki natchniony wielką wizją. Takie osoby popychają ludzkość do przodu, ale też są bardzo niebezpieczne, odciskają swoje krwawe piętno na milionach istnień. Może dlatego cesarz tak szybko zaanektował państwo Han, a potem podbił królestwa Czao, Wei, Chu, Yan i w końcu najdłużej opierające się Qi. W międzyczasie dławił kolejne bunty i najokrutniej mordował tych, którzy stawali mu na drodze, stale się też zabezpieczał, wszędzie ukrywając swoich szpiegów, urzędników, poborców i żołnierzy. Nikt nie zdoła go pokonać, ale czasem mała myszka potrafi tak przestraszyć słonia, że pędzi on wprost do przepaści i ginie w niej. Liu patrzyła na skraj urwiska w jaskini, gdzie spadły ciała złoczyńców i ukochanego Gao. Nie miała teraz nikogo, choć czuła jakiś dziwny niepokój w sercu, jakby coś miało się wkrótce wydarzyć, jakby jej mężczyzna zostawił jej jakieś przesłanie. Powoli ubrała się w cieplejsze rzeczy i powędrowała do wyjścia z jaskini, gdzie z niemałym trudem przedostała się przez krzaki i wyszła na wolną przestrzeń. Stały tam wciąż konie, które żołnierze Czena uwiązali do wozów, drzew i grubych gałęzi krzewów. Wprawnym okiem wybrała najlepszego z nich, a resztę zaprzęgła do wozów i spłoszyła długą bambusową witką. Wskoczyła na czarnego ogiera i rozejrzała się dookoła, starając się zapamiętać to miejsce – tylu ludzi potrzebuje pomocy, tyle istnień łka w ciemnościach. Może kiedyś będzie mogła ofiarować komuś cząstkę tego skarbu, a może sama skorzysta z niego, by przedostać się jak najbliżej cesarza. Wielka skalna iglica, a przy niej trzy wysokie limby, były znakiem tej przestrzeni, która rozszerzała się w dalszej części w ciągnący się w dal wąwóz. Ruszyła powoli i przez cały czas przyglądała się dziwnym skałom, skupiskom drzew, samotnym głazom i biegowi strumienia, który przemykał ku rzece. Jechała bardzo długo i wiele razy zmieniała kierunek, aż w końcu znalazła się na drodze wiodącej do stolicy. Instynktownie zatrzymała się teraz, ukryła w bambusowych zaroślach konia, a sama przyczaiła się za trzema wielkimi głazami, dookoła porośniętymi wysoką trawą i chwastami.

Pozostawała w ukryciu dosyć długo i już chciała uwolnić konia i wejść na szlak, którym wróciłaby ku znanym sobie terenom, ale usłyszała jakiś podejrzany hałas. Obniżyła się jeszcze bardziej za głazami i za jakiś czas najpierw zobaczyła żołnierzy, jadących powoli w szyku trójkowym, a za nimi wielki wóz, wypełniony ludźmi i różnymi sprzętami. Na chwilę zatrzymała wzrok na spętanym mężczyźnie, jadącym na koniu, za wozem, przed ostatnimi dziewięcioma żołnierzami, zamykającymi cały pochód. Długo jeszcze odczekała i dopiero, gdy wszystko ucichło, a ptaki zaczęły znowu śpiewać i przelatywać z gałęzi na gałąź, podążyła w kierunku pięknie zbudowanego ogiera, odwiązała go i spłoszyła, uderzając dość mocno otwartą dłonią w zad. Teraz mogła wejść już na drogę i podążyć w kierunku stolicy, ale przez cały czas miała wątpliwości, czy dobrze robi. Wiedziała, że jest urodziwa i że będzie musiała pozbyć się natrętnych adoratorów, może nawet uciekać się do podstępu i zbrodni. Droga, którą szła była początkiem jej wielkiego szlaku, który miał ją doprowadzić przed tron tego, który spowodował ciąg nieszczęść i zabrał jej ukochanego Gao. Przyspieszyła kroku i szybko wydostała się na wolną przestrzeń, która była rodzajem rozległego tarasu, schodzącego w dół. Szeroka, zjawiskowa panorama dalekich gór i ciągnących się pól, otworzyła się przed nią. Spostrzegła też lśniącą rzekę i wpadające do niej strugi, ale najdłużej zatrzymała wzrok na będącym bardzo już daleko oddziale i wozie. Bliżej niej dwóch wieśniaków i młoda dziewczyna ciągnęli niewielki wóz wypełniony kapustą, więc postanowiła przyspieszyć i przyłączyć się do nich. W myślach ułożyła już swoją wersję wydarzeń i teraz nadarzała się sposobność, by sprawdzić, jak odbierają ją ludzie. Zbliżyła się już na tyle do nich, że została zauważona, więc uśmiechnęła się promiennie i podeszła do ciągnących prosty pojazd. Jeden z mężczyzn był starcem, a drugi młodzieńcem, dziewczyna natomiast mogła mieć dopiero dwanaście lat.

– Dokąd podążacie dobrzy ludzie – zapytała dochodząc do nich.

– Piękna pani, tutaj wszyscy zmierzają do miasta Xianyang albo do pałacu cesarza… – odezwał się starzec, przyglądając się z uwagą kobiecie.

– Wieziemy kapustę na dwór cesarski… – dodał młodzieniec i odsłonił w uśmiechu swoje białe zęby.

Zauważyła, że byli bardzo biedni, ubrania mieli podarte i postrzępione, ledwie okrywające ich ciała. Na nogach nosili najprostsze sandały z łyka, spodnie mieli obwiązane sznurem, a na głowach słomiane kapelusze. Byli wychudzeni, choć mężczyzna w sile wieku był bardzo urodziwy i Liu natychmiast to zauważyła. Odpowiedziała uśmiechem na jego uśmiech i zwróciła się do niego:

– Idę z bardzo daleka, aż z komandorii Hedong, gdzie przez wiele lat pracowałam jako kucharka w bogatym domu – skłamała Liu. Po śmierci męża – ciągnęła dalej – nie mogłam znieść wspomnień, związanych z tamtymi miejscami i rok temu ruszyłam do stolicy.

– Tutaj, o piękna pani nikt nie pyta podróżnych, dlaczego ruszyli w drogę… – powiedział starzec i dał znak, że trzeba jechać.

– Jeśli pozwolicie, przyłączę się do was, bo doprowadzicie mnie do pałacu – zapytała Liu i zarazem wskazała palcem kierunek.

– My najpierw zatrzymamy się u naszego wuja, w przydrożnej gospodzie, gdzie zostawimy trochę kapusty i wymienimy ją na ziemniaki i marchew… – rzekł starzec i niespokojnie rozejrzał się na boki.

Liu zauważyła lęk w jego oczach i zrozumiała, że może być zagrożeniem dla tych prostych ludzi. Mieszkała przecież długo nieopodal tego miejsca i wiedziała jak niebezpieczni bywają nieznajomi, więc szybko pośpieszyła z dopowiedzią:

– O, to znakomicie, miałam zatrzymać się w jakimś miejscu, zjeść coś i odpocząć po trudach podróży… Gospoda będzie dobrym miejscem…

– Tak pani, tam kupisz dobry ryż i warzywa, a nawet kawałek mięsa… – dodał młodzieniec i znowu uśmiechnął się zalotnie do kobiety.

– Nazywam się Ho – budowała swój nowy wizerunek Liu. Mój ojciec był pszczelarzem, a matka szyła jedwabne suknie dla bogatych ludzi… – zwróciła się do młodego chłopa.

– Tutaj nikt nie pyta ludzi, co robili… – raz jeszcze sentencjonalnie powiedział starzec.

Wędrowali długo gliniastą drogą, wijącą się między polami i wspinającą się na pagórki, aż w dali zobaczyli liczne dachy, przylepionych do siebie domów. Właśnie dochodzili do dawnej posiadłości Wanga i Liu znowu stanęły przed oczyma ostatnie wydarzenia. Dom spalił się całkowicie, ale ocalał ogród, w którym spotykała się z Gao – jakże to ją zabolało, znowu poczuła go w swoich ramionach, a samotna łza pojawiła się na jej policzku. Spostrzegła ją dziewczyna, która towarzyszyła mężczyznom, ciągnącym wóz. Liu szybko otarła kroplę spływającą po jej twarzy i ostatni raz spojrzała na miejsce, gdzie przez lata gotowała i przy pomocy różnych sztuczek ukrywała swoją urodę przed Wangiem i jego kompanami. Świat pełen jest złych ludzi, ale czasami spotyka się kogoś takiego jak Gao i wtedy wszystko się rozpłomienia. Ludzie szukają miłości, a kiedy ją wreszcie znajdują, upływ czasu i śmierć niweczą wszystko. Pozostają tylko wspomnienia i dla nich warto żyć, dla nich też trzeba wejść na szlak i podążyć nim ku nieznanemu przeznaczeniu – myślała smutna Liu, patrząc na dużą siwo-czarną wronę mijającą ich i odlatującą w kierunku doliny.

Reklama